Prof. Aleksander Rejman



Wspomnienia


Część pierwsza: 1914-1934
(napisana w latach 1998-2000)

Moje miejsce rodzinne. Dzieciństwo.

Urodziłem się w sierpniu 1914 roku, w miesiącu, w którym wybuchła Pierwsza Wojna Światowa.

Czarna - moja wieś rodzinna, położona jest ok. 5 km na północny zachód od Łańcuta. W okresie międzywojennym było to województwo lwowskie. Łańcut, znana miejscowość na południu kraju, miał przed wojną dwie szkoły średnie, z których gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza było mi najbliższe.
Wieś Czarna leży w dolinie rzeki Wisłok, która dzieli wieś na dwie części - wtedy połączone promem, a także tak zwaną krypą, służącą do przewozu ludzi. Prom używany był do przewozu wozów, krów i koni. Prom ten był wykorzystywany szczególnie latem, w okresie żniw, kiedy zwoziło się zboże. Wielu gospodarzy miało działki rolne po obu stronach rzeki. Część wsi gdzie mieszkałem, miała duże pastwisko, przez które przepływał strumyk zwany Glemieniec. Pastwisko było bardzo wygodne dla tych gospodarstw, które miały żywy inwentarz, a głównie były to konie i krowy - żywicielki wielu rodzin. Domy mieszkalne tej części wsi rozmieszczone były głównie przy pastwisku, a część wsi za rzeką to gospodarstwa luźno rozrzucone częściowo  przy drodze, częściowo pod lasem. Las i rzeka były wielką atrakcją dla wszystkich. Wisłok był rzeką o czystej wodzie, pełną ryb. W Wisłoku jako chłopiec często kąpałem się i łowiłem ryby.
Rzeka była dość płytka, ale miejscami niebezpieczna. W jej nurtach za mojej młodości utopiło się kilkunastu chłopców. Pamiętam, gdy pewnego lata utopił się policjant.
Czarna sąsiadowała od zachodu z Łukawcem, a od południa i wschodu z Krzemienicą i Wolą Małą. Krzemienica była moją parafią, z pięknym starym modrzewiowym kościołem, do którego dochodziło się szosą, tak zwanym gościńcem. Po obu stronach dość krętej drogi rozmieszczone były budynki mieszkalne, otoczone ogródkami pełnymi kwiatów. Domy mieszkalne rozlokowane były tak, jak nakazywało prawo magdeburskie, zupełnie inaczej niż w Czarnej, gdzie zabudowa była bardziej rozproszona. W Czarnej były dwie szkoły podstawowe. Szkoła, do której chodziłem, była po drugiej stronie Wisłoka, i znajdowała się w budynku, który niczym nie różnił się od ubogiej wiejskiej chaty. W szkole były dwie izby, jedna była główną izbą szkolną, a w drugiej, która była też kuchnią mieszkała nauczycielka. Poziom nauczania był niski. 
Chata, w której mieszkaliśmy kryta była słomą i składała się z kuchni i jednej izby. Naprzeciw izby znajdowała się tzw. komora, gdzie przechowywało się przeważnie chleb, mleko i inne produkty spożywcze. Przez środek przechodziła sień z drzwiami od wschodu i zachodu. Z sieni wchodziło się do komory, a także sieczkarni, znajdującej się obok. Drzwiami od strony północno-zachodniej wychodziło się na podwórze, gdzie stały w niedalekiej od siebie odległości stodoła i obora, też kryte słomą. Na podwórzu rosły różne drzewa, m.in. grab, czereśnia, grusze i lilaki. Cały dom i zabudowania gospodarcze ze wszystkich stron otoczone były drzewami, głownie owocowymi. Rosły tam siewki jabłoni, gruszy, czereśni i wiśnie sokówki, sporo śliw węgierek, damaszki, lubaszki. Obok stodoły rosły czereśnie, siewki o bardzo smacznych, słodkich owocach, a od strony południowej i wschodniej domu znajdowało się kilkanaście jabłoni. Były to przeważnie siewki o pięknych i smacznych owocach. Niektóre drzewa wydawały owoce słodkie, i te nazywane były miodówkami. Grusze, których było mniej, dojrzewały przeważnie latem, i owoce ich nadawały się na bardzo smaczny susz. Suszenie tych owoców odbywało się najczęściej w piecach po wyjęciu upieczonego chleba. Niektóre suszone gruszki były niezwykle smaczne i przypominały suszone figi, które można było kupić w mieście.
Od strony południowo-zachodniej nasza działka sąsiadowała z małym sadem stryja. Było tam dużo odmian jabłoni o lokalnych nazwach: Typliki, Pokrywki, Ozimaki i inne. Rosły tam nawet odmiany europejskie jak Charłamowska, Oliwka Biała, Oliwka Czerwona, Papierówka, Glogierówka a nawet Pepina Londyńska (Londyjska). Już jako student SGGW dowiedziałem się, że część tych odmian to były stare odmiany rosyjskie. Dla mnie, jako bardzo zainteresowanego owocami, najbardziej podobały się duże czereśnie, siewki stryja, których owoce dojrzewały od czerwca do końca lipca. Można było wnioskować, że siewki dadzą też smaczne owoce. Drzew czereśniowych było dziewięć. Niektóre, zwłaszcza późniejsze, nie były tak słodkie, ale ich gorzkawy smak nie był  przeszkodą w ich konsumowaniu. Bogactwo gatunków drzew zachęciło mnie potem do rozszerzenia asortymentu drzew, które chcieliśmy z braćmi posadzić wokół domu.. Na pastwisku przed domem razem z bratem Michałem wysadziliśmy lipę, kasztanowiec, obok już wcześniej posadzonych wierzb i brzóz. Wierzby były cięte corocznie, przeważnie na wiosnę. Rosły one wszędzie. Dużo ich było nad samym Wisłokiem, a także nad brzegami wcześniej wspomnianego strumyka Glemieniec.
W Glemieńcu pojawiały się od czasu do czasu małe rybki, których łapanie było zajęciem i przyjemnością moim i moich kolegów. Samo pastwisko było wielkim boiskiem sportowym. Tu graliśmy w piłkę i urządzaliśmy różne chłopięce zabawy. Wielką rozkoszą było dla mnie bieganie po trawie, wchodzenie do wody po każdej większej letniej burzy, która dawała w zagłębieniach terenu ciepłe kałuże, doskonałe do zabawy. Często przychodziłem do domu zmoczony, a niekiedy nawet cały zabłocony, zwłaszcza kiedy wchodziłem do strumyka łapać rybki. Te drobne rybki łapało się tylko dla przyjemności. Potem z powrotem wracały do wody.
Zawsze najwspanialszy był maj. Pewnego roku był tak gorący, że kąpaliśmy się w Wisłoku. To było niedozwolone, bo kąpiel była zakazana aż do św. Jana, który wodę miał poświęcić. W maju najpiękniej śpiewały słowiki, których śpiew słychać było każdego wieczoru z nad Wisłoka, gdzie najwięcej było drzew. Wieczorami łapaliśmy chrabąszcze, których w niektóre lata było bardzo dużo. Objadały one liście na kasztanowcu i wierzbach.  Do lasu chodziliśmy dopiero gdy byliśmy starsi. W lesie zbieraliśmy jagody (czarne borówki) i jeżyny, a jesienią grzyby.
Wszystko byłoby wspaniałe, gdyby nie bieda, która gnębiła moją rodzinę od końca I wojny. Oprócz tego nawiedzały nas nieszczęścia. Padły trzy krowy.

Rodzina. Gospodarstwo.

Ojciec prowadził dwuhektarowe gospodarstwo i równocześnie pracował na kolei. Umarł, gdy miałem 6 lat. Prawdopodobnie cierpiał na astmę, ale potem okazało się że była to także gruźlica. Namiętnie palił papierosy. Pochowany został już na nowym cmentarzu w Krzemienicy.
Matka była bardzo religijna. Starała się wychować dzieci bogobojnie. Kościół był dla niej podstawą życia, wielką nadzieją. Chciała aby jeden z najmłodszych jej synów, ja lub Bronisław - został księdzem.
Miałem ośmiu braci. Dwóch z nich zmarło przedwcześnie. Najmłodszy Jan - w 1919 roku w wieku dwóch lat na zapalenie opon mózgowych, starszy - Józef - tuż przed maturą w 1920 roku, zaraz po powrocie z obrony Lwowa. Powaliła go gruźlica. Pogrzeb odbył się latem 1920 r. Był czerwiec, trumnę do kościoła nieśli koledzy z gimnazjum. Pamiętam, że matka winiła siebie za śmierć małego Jasia, mówiąc, że niepotrzebnie wzięła go do ogrodu i posadziła na mokrych liściach, a był juz wtedy pewnie podziębiony. Potem co roku na Wszystkich Świętych mama prowadziła mnie na stary cmentarz w Krzemienicy pokazując grób Janka, potem Józefa, a potem chodziliśmy także na nowy cmentarz na grób ojca.
Latem 1917 roku pamiętam pożar od pioruna wszystkich zabudowań sąsiada. Gospodarstwo jego znajdowało się około 150 metrów od naszego domu. Spaliła się stodoła, pełna zżętego zboża, i dom mieszkalny. Burza szalała w nocy, padał deszcz, jedna z sąsiadek wzięła mnie na ręce, wyniosła za próg domu i pokazała wielki ogień. Silny wiatr niósł iskry na dach naszego domu, ale strzecha domu była mokra i nie doszło do pożaru. Sąsiadka dała mi kostkę cukru, aby mnie uspokoić.
Inny pamiętny dzień - miałem już wtedy 4 lata - to odejście w 1918 roku na obronę Lwowa dwóch najstarszych braci, Franciszka i Józefa, uczniów gimnazjum w Łańcucie.
Do modrzewiowego kościoła w Krzemienicy szło się prawie pół godziny. Chodziło się zwykle na sumę, pamiętam kazania proboszcza Wojaczyńskiego, krótkie, ale dobre, łagodne, powiązane z Ewangelią. Poranna msza niedzielna to była piękna uroczystość, śpiewano godzinki, grały organy. W okresie Świąt Bożego Narodzenia kolędy śpiewano w każdym domu. Śpiewy rozbrzmiewały także na Wielki Post i na Wielkanoc. Pamiętam niektóre piękne pieśni - w grudniu matka śpiewała: "Spuśćcie nam na ziemskie niwy, Zbawcę z niebios obłoki...", a w Wielkim Poście:  "Ludu mój ludu..." . W domu trwała gorączka przetrwania i nadzieja na lepsze jutro, które mieli stworzyć starsi bracia.
Po śmierci ojca matka została z siedmiorgiem dzieci, z których najstarszym był szesnastoletni Władysław. Brat Franciszek miał już 20 lat, i po maturze znalazł pracę w Krakowie. Był rok 1920, więc zgłosił się na ochotnika i brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Były to najcięższe lata w naszej rodzinie. Trzeba było wszystkich wyżywić i posyłać do szkoły. Wojna zostawiła głód. Pamiętam, nie było chleba, mleka, a nawet soli. Najgorsze były lata 1920-1924. Brat Władysław był tak słaby, że matka musiała zaprowadzić go do księdza, który leczył ludzi we wsi koło Rzeszowa. Ksiądz zaraz poznał, że chłopak jest po prostu zagłodzony i grozi mu gruźlica. Nakazał dobre odżywianie. Trzeba było sąsiadów i krewnych prosić o mleko, chleb i masło. Ksiądz poradził spożywanie jajek, co nie było problemem, bo matka zawsze hodowała kury. Jedliśmy też kaszę jaglaną na serwatce i prażuchę z mąki pszennej, zmielonej na żarnach. Kaszę jaglaną robiło się w tzw. stępie. Jako chłopiec pracowałem mieląc ziarno w żarnach. Inną pracą, którą wtedy wykonywałem było robienie kaszy z prosa. Kasza jaglana była przez lata głównym pożywieniem w rodzinie i to w różnej postaci. Była to kasza pieczona, kasza z mlekiem, kasza na serwatce, a jesienią, gdy przydomowy sad dał trochę węgierek i jabłek - jedliśmy kaszę z owocami. Do chleba dodawana była wyka. Przez kilka lat źle było z mlekiem, bo w ciągu pięciu lat padły trzy krowy. Pamiętam, że gdy bardzo potrzebowaliśmy mleka, sąsiadka oznajmiła, że nic już nam za darmo dać nie może. Bieda była wszędzie. Choroby, głównie czerwonka, dziesiątkowały ludzi, wymierały całe rodziny. W szkole przypominano o piciu wody wyłącznie przegotowanej i o myciu rąk. Mydła jednak też brakowało. Zaczął niedomagać także drugi brat Stanisław który musiał iść do szpitala na operację ręki. Po operacji ręka pozostała prawie bezwładna. Nauczycielka z pobliskiej szkoły przysyłała więc od czasu do czasu zupę ze śmietaną i to pomogło braciom szybciej przyjść do zdrowia. Mnie posłano do szkoły w 1921 r. Na początku nauka szła mi dość opornie. Pomagałem w domu matce, obierałem ziemniaki, które były naszym głównym pożywieniem. Żeby ziemniaki były smaczniejsze, matka wysyłała nas na łąki, gdzie wykopywaliśmy dziką cebulę, którą nam potem przysmażała  i krasiła ugotowane ziemniaki. Grunta rolne pomagali obrobić sąsiedzi. Nie było konia, co bardzo utrudniało zagospodarowanie pola. Zamiast krowy matka zdobyła kozę. Koza pomogła nam przeżyć.
Pamiętam też powódź w 1926 roku. Woda zalała całe pastwisko w Czarnej i doszła pod próg naszego domu. Liczne domy, położone niżej zostały zalane prawie do okien.
Tradycja sadów blisko domu była bardzo powszechna koło Łańcuta. Rosły tam różne drzewa, najczęściej owocowe, ale także ozdobne: robinie, kasztanowce, lipy, wierzby itp. Dużo było jabłoni, często odmian lokalnych, które mniej marzły niż drzewa szlachetne. Te ostatnie były drzewami szczepionymi przez gospodarzy metodą "za kore" lub "w szparę". Zrazy do szczepienia brane były z sadu od plebana lub z sadów folwarku Potockiego. Zdarzały sie wśród nich odmiany europejskie jak Reneta Złota, wspomniana wcześniej Pepina Londyńska i inne. Te ostatnie prawie wszystkie zginęły podczas bardzo ostrej zimy 1928/1929. Pozostały głównie odmiany lokalne, przeważnie słodkie - jak Miodówki, lokalne Papierówki i inne. Tereny Niziny Wisłoka nie nadawały się pod sadownictwo, zwłaszcza do uprawy odmian zachodnioeuropejskich. W okresie zimy występowały tu zbyt niskie temperatury. Zastoiska mrozowe powodowały często olbrzymie straty w drzewostanach. Marzły głównie czereśnie i śliwy. Spotkać można było jedynie sporo dzikich czereśni o mało smacznych owocach, śliwy damaszki i niewiele węgierek, które potem były suszone podobnie jak i dzikie gruszki.
W Czarnej były dwa sklepy, których właściciele zaopatrywali sie w hurtowni w mieście. Najczęściej była to hurtownia żydowska. Od czasu do czasu przez wieś przechodził z nićmi i igłami Żyd Jankiel. W czasie cotygodniowych jarmarków Jankiel rozkładał swój towar na rynku w Łańcucie, oprócz nici miał różne naczynia gliniane i doniczki. Gdy była bieda i nie mieliśmy mleka zjawił się Żyd, oferując nam chudą krowę mleczną, która chciał zostawić na dożywienie i "podpasienie". Potem zabrał ją na mięso. Pastwisko zapewniało dużo trawy, więc z wyżywieniem krowy nie było kłopotu.
Lata 1924-1928 były już trochę lepsze. Wtedy bracia zaczęli hodować pszczoły i latem wybierali trochę miodu, co było pierwszym zastrzykiem dla dalszych inwestycji. Potem przyszła uprawa warzyw, pomidorów i truskawek. Warzywa i truskawki sprzedawaliśmy na targu w Łańcucie i w Rzeszowie. Jesienią lokalne gruszki woziliśmy nawet do Sokołowa Młp. Były to owoce gruszy, drobne i nieatrakcyjne, ale w tym regionie nie było nawet jesienią jakichkolwiek owoców. Brałem udział w tej sprzedaży i najczęściej pilnowałem wozu i konia. Mimo strat mrozowych, bracia rozszerzyli produkcję szkółkarską. Tymczasem najwięcej dochodu przynosiły wczesne truskawki, zwłaszcza uprawiane pod szkłem w inspekcie. Była to wtedy bardzo intensywna i nowoczesna uprawa. Pewnego dnia zjawiła się w naszym domu hrabina Potocka, która przyjechała z pobliskiego Łańcuta. Stwierdziła ze zdziwieniem, że nawet jej ogrodnik nie ma jeszcze truskawek. Odmiany truskawek bracia sprowadzali z Puław. Były to odmiany: Laxtons Nobel, Sharpless i Madame Moutot. Ta ostatnia odmiana o szczególnie dużych owocach budziła szerokie zainteresowanie. Jednak sąsiedzi zaglądając zza płotu pytali z przekąsem - z czego będziemy mieć chleb, skoro tyle ziemi poświęca się na tak niezrozumiałą dla nich produkcję.
Przypływ gotówki pozwolił braciom kupić małego konika. Koń był już niezbędny, bo bracia zaczęli produkować drzewka. Najpierw wysiali nasiona morwy, a otrzymane drzewka sprzedali dość korzystnie pewnej szkole, gdzie nauczyciel zaczął hodować jedwabniki. Potem rozwinęli produkcję jabłoni, śliw i czereśni, co zaczęło przynosić większy dochód. Okulizowali siewki różnych podkładek, przeważnie dzikiej jabłoni i gruszy. Podczas wakacji służyłem im pomocą, obwiązując założone na podkładkach oczka. Drzewka sprzedawaliśmy na rynku w Łańcucie i Rzeszowie, a także na miejscu w Czarnej okolicznym sadownikom.
Mimo kryzysu w kraju ogrodnictwo moich braci rozwijało się systematycznie. W prowadzeniu szkółki i upraw warzyw bardzo pomocne były książki. Lwów i Kraków dostarczały fachową literaturę. W Krakowie na UJ pracował prof. dr Józef Brzeziński. Był on autorem kilku ważnych pozycji książkowych, które były czytane przez braci. W 1929 r. wyszło drugie wydanie "Pomologii", napisanej przez prof. Kazimierza Brzezińskiego.
Po zimie 1929 r. było już duże zapotrzebowanie na drzewka. Bracia byli samoukami w każdej dziedzinie, ale trzeba było nie dać się biedzie. Najbardziej aktywny w intensyfikacji produkcji był brat Stanisław. Najstarszy brat Franciszek przeniósł się z Krakowa do Warszawy. W tym okresie zaczął pomagać braciom przysyłając co miesiąc 30 zł. Była to duża pomoc. Trzeba było bowiem ogrodzić wąski kawałek pola ciągnącego się od domu do pierwszych domów sąsiedniej wsi Łukawiec. W ogrodzeniu takim można już było uprawiać smaczne truskawki i wczesne warzywa. Pola było ok. 1 ha. Drugi hektar uprawiany był za Wisłokiem i tam skoncentrowała się uprawa roślin rolniczych, zbóż i ziemniaków, a szczególnie owsa dla konia.

Nauka

Po czwartej klasie szkoły powszechnej zostałem zapisany do piątej klasy, ale już w Łańcucie. Było to w roku 1925. Szkoła powszechna była bezpłatna, brat był już w pierwszej klasie gimnazjum w Łańcucie. Bracia postanowili dwóch najmłodszych z nas wykształcić, bo przecież w gospodarstwie 2-hektarowym wszyscy się nie zmieszczą. Matka popierała ten projekt sądząc, że na pewno jeden z nas "pójdzie na księdza". Przez cały rok szkolny 1925/1926, czyli w szóstej klasie, nie stać nas było na opłatę stancji, i przez cały rok, a zwłaszcza w ciężką śnieżną zimę, musieliśmy chodzić pieszo z Czarnej do Łańcuta do szkoły. Rok szkolny 1926/1927 był już lepszy. Od października do kwietnia mieszkaliśmy już w mieście. Ja byłem już w siódmej klasie, a po jej ukończeniu miałem zdawać do czwartej klasy w gimnazjum. Jako trzynastoletni chłopak, uczyłem się dobrze. Byłem religijny, ale nasz ksiądz w tej klasie nie był lubiany. Jego kazania były słabe i nudne. Nie był humanistą, nawet lubił znęcać się nad uczniami. Jesienią, w pewien deszczowy dzień, obłocony spóźniłem się na pierwszą godzinę religii. Ksiądz nie pytając dlaczego, za parominutowe spóźnienie kazał mi klęczeć przy drzwiach całą godzinę. Od tego czasu zawsze przychodziłem do szkoły o kilkanaście minut wcześniej. W siódmej klasie szkoły  powszechniej w Łańcucie było tylko pięciu Żydów. Uczyli się bardzo dobrze, a jeden z nich miał duże zdolności do języka polskiego. Pierwszy zgłaszał się do opowiadania przeczytanego fragmentu.
Po otrzymaniu dobrego świadectwa przystąpiłem do egzaminu do czwartej klasy gimnazjum. Pamiętam, że najpierw trzeba było napisać wypracowanie z języka polskiego. Wybrałem temat - "Moja pierwsza podróż pociągiem". Wypracowanie ocenione zostało na "dobrze". Gorzej było z matematyką. Rozwiązując zadanie przy tablicy całkowicie się załamałem i dostałem dwóję. Z matematyki byłem zawsze słaby, także na studiach. Mimo to przyjęto mnie do gimnazjum, ale zaledwie na trzeci rok. Jednak to i tak był pewien "sukces", bo kolega z tej samej wsi dostał się na drugi rok. Nauka zaczęła się w gimnazjum we wrześniu. Większość kolegów pochodziło ze wsi, - z Soniny, Albigowej, Wysokiej i innych pobliskich wsi.
W pokoju mieszkaliśmy we czterech z bratem i dwoma innymi kolegami. W sąsiedztwie mieszkała uboga rodzina, ich córka uczyła się u zakonnic Boromeuszek. Często słuchałem jak pięknie grała na skrzypcach "Marzenie Schumanna". Szkoła Boromeuszek urządzała przedstawienia związane z lekturami szkolnymi. Jedno z nich, oparte na "Antygonie" Sofoklesa, wykonane przez wychowanki szkoły zrobiło na mnie duże wrażenie. W naszym gimnazjum od czasu do czasu również wystawialiśmy epizodyczne sceny z "Wyzwolenia" Wyspiańskiego.
Budynek gimnazjum w Łańcucie mieścił się obok szkoły powszechnej oraz starostwa. Obok gimnazjum było boisko sportowe, a za nim budynek "Sokoła", gdzie wyświetlano filmy. Pamiętam niektóre z nich, np. "Na Sybir" z Jadwigą Smosarską. Pewnego razu był na ekranie film "Pan Tadeusz". Była to nie najlepsza wersja. Obecny film w reżyserii Andrzeja Wajdy jest znacznie lepszy. W Rzeszowie wyświetlano także "Quo Vadis", ale na nim nie byłem. Brakowało mi pieniędzy na bilet kolejowy. Od czasu do czasu przyjeżdżali aktorzy i recytatorzy. Pamiętam występ Rychterówny, która deklamowała poezje. Takie były wtedy przyjemności.
Od piątej klasy gimnazjum aż do matury mieszkałem już bliżej centrum Łańcuta w domu rodziny Misiągów. Była to stancja przy ulicy Krótkiej, blisko Grunwaldzkiej. Pokój był mały, ciasny, ale rodzina bardzo sympatyczna. Właścicielka, pani Maria Misiąg, miała syna Janka, ucznia szkoły powszechnej. Miała też brata, który był nauczycielem w Pogwizdowie, wsi leżącej za Wisłokiem obok Medyni Łańcuckiej. Dokwaterowali do nas dwaj koledzy: Józef Burda i Ignacy Trojniar. Józef Burda po maturze został księdzem, a Ignacy Trojniar jeszcze po wojnie był urzędnikiem w Rzeszowie. Kiedy byłem w ósmej klasie, zamieszkali ze mną: Franciszek Buszta i Wicek Joniec. Buszta pochodził z Brzózy Stadnickiej, a Joniec z Grodziska Górnego. Byli to bardzo dobrzy i mili koledzy. Kolega Buszta przebywał w gimnazjum tylko rok. Potem pojechał do Lwowa, i wstąpił do zakonu Franciszkanów, potem do Pasjonatów a później mieszkał w Ostrowie Wlkp.
Nauka przebiegała normalnie, ale najwięcej emocji było na niektórych lekcjach. Mnie najbardziej podobały się lekcje z polskiego, łaciny i religii. Ksiądz Górecki był wspaniały, uczył i wychowywał. Założył Bratnią Pomoc i Sodalicję Mariańską, której przez krótki okres byłem sekretarzem, a w Bratniej Pomocy w siódmej klasie zostałem głównym skarbnikiem. Bratnia Pomoc dawała pożyczki do zapłacenia czesnego (ok. 150 zł).
            W niższych klasach dużo uwagi na lekcjach polskiego poświęcano autorom: Rej, Kochanowski, Modrzewski. Ten okres był dla mnie najbardziej postępowy, i bardzo bliski moim zapatrywaniom.
Profesor Budkowki wykładał pięknie literaturę staropolską. Zaczynaliśmy od Mikołaja Reja, ojca literatury polskiej. Analizowaliśmy "Krótką rozprawę między panem, wójtem, a plebanem" a nastepnie zapoznaliśmy się z "Żywotem czlowieka poczciwego". Poezja Kochanowskiego była szczegółowo omawiana. Do poety z Czarnolasu odnosiliśmy się z uwielbieniem.
"Ogniem i mieczem" czytaliśmy rozdział po rozdziale na lekcji, podobnie "Pana Tadeusza". Personel nauczający polskiego zmieniał się prawie każdego roku. Jedynie nauczyciel łaciny i matematyki był ten sam. Najbardziej pamiętam lekcje z łaciny, gdzie trzeba było uczyć się na pamięć poezji Horacego. Do dziś pamiętam niektóre fragmenty utworów, np. "O navis referent, in mare te novi fluctus"  lub  "Nunc est bibendum, nunc pede libero...". Z matematyki byłem słaby, ale w ósmej klasie nastąpiła wyraźna poprawa i nawet profesor (Żyd) zwolnił mnie z ustnego, bo egzamin pisemny napisałem dobrze. To był świetny nauczyciel polskiego. W szóstej i siódmej klasie uczyły mnie dwie Panie: Fichman i Kolber. Obie były żydowskiego pochodzenia. Obie uczyły bardzo oryginalnie i robiły wszystko, aby nas nauczyć pięknego wyrażania się w języku ojczystym. Jedna z nich polecała do czytania książkę S. Wasilewskiego "Romantyczność", gdzie styl autora obfitował w kwieciste powiedzenia, np. "pióropusz sławy" itp. Niektóre tematy wypracowań były wolne i miały tytuły: "Nic to", "Szary Dom", lub "Cofnąć się było już niepodobieństwem". Pewnego razu wybrałem ten ostatni temat. Wymyśliłem historię, że młody chłopak wraca z dużego miasta do umierającej matki. Po drodze, wśród bogatej przyrody rozmyśla, czy wszystko w jego życiu było szlachetne. Nauczycielce musiało spodobać się moje wypracowanie, dostałem piątkę i umieściła na nim adnotację - "Piękne i wzruszajace" Byłem dumny. W ósmej klasie zjawił się młody polonista Herold. Na maturze zapytał mnie, jak kończy się "Lilla Weneda". Pech chciał, że tego utworu nie zdążyłem przeczytać, czytałem jednak jego skrót i jakoś udało mi się odpowiedzieć na pytanie. Słowackiego bardzo lubiłem. Szczególnie utwory - "Beniowski", "Ojciec zadżumionych" itd. Moimi ulubionymi autorami byli również: Żeromski, Prus, i oczywiście Sienkiewicz. Pozytywizm przemawiał do mego rozumu bardziej niż romantyzm. "Lalkę" Prusa czytałem w Czarnej, przy świetle lampy naftowej, co było męczarnią, ze względu na mój słaby wzrok.
Po "Ogniem i Mieczem" przerabialismy "Pana Tadeusza". Dużo fragmentów trzeba się było nauczyć na pamięć. Do dziś pamiętam niektóre z nich..."Był sad, drzewa owocowe zasadzone w rzędy ocieniały szerokie pole..."  lub "...Słynie szeroko w Litwie Dobrzyński Zaścianek męstwem swoich szlachciców, pieknością szlachcianek..." czy: "...Na finał szmerów muszych i ptaszecej wrzawy, odezwały sie chórem dwa podwójne stawy..."
Personel nauczycielski był różny, byli również nauczyciele pochodzenia ukraińskiego. Jeden z nich, Mikołaj Puszkar, uczył mnie niemieckiego. Był bardzo dobrym nauczycielem, ale szybko odszedł. Podobno w jego mieszkaniu znaleziono ulotki w języku ukraińskim. W ósmej klasie niemieckiego uczył mnie Polak - Miklas, ale nie dorównywał metodom Ukraińca. Dwaj inni nauczyciele - Ukraińcy - uczyli geografii i historii. Przypuszczam, że były to również dla nich trudne przedmioty. Na jednej z lekcji pytany byłem jak przebiega granica między ludnością polską a ukraińską w województwie lwowskim. Odpowiedziałem tak, jak było opisane w podręczniku. Nauczyciel niewiele mnie poprawił, ale dodał - "prawie tak". Wydaje się, że chciał dodać, że inaczej jest na wsi, a inaczej w mieście.
Pod koniec mojej nauki zmarł ksiądz Jan Górecki, niezapomniany wychowawca, któremu wiele zawdzięczam. W ósmej klasie religii uczył ksiądz Boroń. Uczył on także przedmiotu obowiązującego w tej klasie - propedeutyki filozofii. Uczył słabo, i w sposób, który był dla mnie nie do przyjęcia. Dlatego niechętnie odpowiadałem na lekcji, tym bardziej, że żądał dokładnie tego samego co wykładał. Trzeba więc było uczyć się na pamięć, co żarliwie akceptowałem ale na lekcjach na przykład języka polskiego.
W ósmej klasie wybrano mnie na wójta klasy. Było to niewątpliwie wyróżnienie.. Jednak również określone obowiązki.
Maturę zdawałem w maju 1934 r. Po maturze czułem się jak nowonarodzony. W domu pomagałem matce i braciom, ale były to pomoce nieduże. Wakacje były dość udane mimo, że w lipcu mieliśmy wodę z Wisłoka pod samym domem. Groziła wielka powódź. Na niektórych niżej położonych terenach woda weszła do mieszkań. Tereny południowej Polski często miewały i mają nadal takie powodzie. Ulewny deszcz padał bez przerwy przez dwa dni. Wodę pobieraną ze studni musieliśmy gotować.
Po maturze trzeba było podjąć decyzję, co studiować. Najłatwiej byłoby udać się do seminarium duchownego w Przemyślu. Było to marzeniem mojej matki. Ale brat Stanisław odradzał, i raczej namawiał na studia bardziej praktyczne, na przykład ogrodnictwo w SGGW. Brat Franciszek był podobnego zdania. Napisałem więc do sekretariatu tej uczelni po informacje. Nadesłano mi dokładne informacje, jakie przedmioty obowiązują na studiach i jakie obowiązują w trakcie studiów egzaminy. Złożyłem więc podanie i zostałem przyjęty na pierwszy rok studiów w SGGW. Jadąc do Warszawy spotkałem w pociągu Lwów-Warszawa kandydata  na te same studia. Tym kandydatem był Żyd o nazwisku Abraham Szyfter.
Do Warszawy dojechaliśmy szczęśliwie.

Część druga: 1936-1986


Studia na Wydziale Ogrodniczym SGGW w Warszawie

Na początku studiów znalazłem niedrogi pokoik na ul. Rakowieckiej 13 w podwórzu, za 15 złotych miesięcznie. Pokój wynajmowało starsze małżeństwo - emeryci. Pokój był przechodni, ale na inne mieszkanie nie było mnie stać. Następnego roku wynająłem większy pokój z balkonem, gdzie mieszkaliśmy we trzech - z kolegą leśnikiem i z kolegą, który studiował nauki polityczne. Ten drugi pochodził z Pińska z nad Prypeci, czyli z Polesia. Na imię miał Borys. Byli to mili koledzy. Nauka szła mi dobrze. Pracowitość i dyscyplinę wyniosłem z domu, i ze szkoły średniej, gdzie dobre przygotowanie do zajęć było sprawdzane codziennie. Ze szkoły wyniosłem również dużą tolerancję do kolegów innych narodowości i religii
W latach 1934-1939 uczelnia (SGGW) miała zakłady na Rakowieckiej, Hożej i Miodowej. Na I roku studiów fizyka wykładana była
na ul. Mokotowskiej w Szkole Wawelberga. Po pierwszym roku zdawało się egzaminy z chemii nieorganicznej, organicznej, botaniki, fizyki, biologii i ekonomii społecznej. Część egzaminów można było zdawać jeszcze na początku II roku studiów. Na II roku większość zajęć odbywała się na ul. Hożej 74. Były tam wykłady z maszynoznawstwa rolniczego, entomologii, fitopatologii, genetyki i warzywnictwa. Tu prowadził pierwsze wykłady po powrocie z USA (gdzie studiował w Cornell University) prof. Emil Chroboczek. Jego zakład i pola doświadczalne znajdowały się w Skierniewicach, tak jak i Katedra Genetyki. W gmachu przy ul. Rakowieckiej 8 uczęszczałem na II roku na wspaniałe wykłady z fizjologii roślin (u prof. Korczewskiego), z chemii rolnej (u prof. Mariana Górskiego), z polityki ekonomicznej (u prof. Władysława Grabskiego), a także na wykłady z meteorologii, entomologii, polityki agrarnej i dendrologii.
Na studiach ceniłem wykłady profesorów: Dominika, Dziubałtowskiego, Szulca, Gorjaczkowskiego i Chroboczka. O moje wykształcenie dbał też prof. Pijanowski (wtedy doktor). Z ekonomiki ogrodnictwa pamiętam dobrze prof. Moszczeńskiego, który radził dbać o główne gałęzie produkcji i nie dzielić gospodarstwa na kilka specjalizacji. Na III roku w semestrze zimowym odbywały się już wykłady z przedmiotów zawodowych: kwiaciarstwa, sadownictwa i warzywnictwa. Te wykłady kontynuowane były w Skierniewicach na semestralnej praktyce. Na IV i V roku trzeba było wykonać pracę magisterską.
Większość studiujących stanowiły koleżanki. Jednak z każdym rokiem studiujących ubywało. Ze 100 osób przyjętych na pierwszy rok studiów zostało na trzecim roku już tylko ok. 80 osób, w tym 18 osób żydowskiego pochodzenia. W stosunku do Żydów, wielu odnosiło się wrogo. Takie były czasy. Pewnego razu organ prasowy  ONR - pismo "ABC Nowiny Codzienne" podało, że na Wydziale Ogrodniczym wykłada Żyd, profesor Józef Kochman. Była to nieprawda, bo prof. Kochman był praktykującym katolikiem i pochodził z chłopskiej rodziny ze wsi Sonina koło Łańcuta. Skończył to samo co ja liceum im. Henryka Sienkiewicza w Łańcucie. Antysemickie ekscesy widoczne były także na naszym roku. Pewnego razu grupa nacjonalistów zdecydowała, że studenci - Żydzi muszą na wykładach stać. Pamiętam wykład profesora Gorjaczkowskiego, gdy chciano zmusić Żydów do wykonania tego postanowienia. Profesor zganił to postępowanie i zaapelował o spokój mówiąc, że z tej sytuacji cieszy się tylko Stalin i Hitler. Nie pomógł jednak apel starszego człowieka. Nawet w pewnym okresie ja sam, nie udzielający się w tych ekscesach, posądzony zostałem o pochodzenie żydowskie. Najbardziej przykry był dla mnie, chyba w 1937 roku, wyjazd pociągiem na Śluby Jasnogórskie, razem z kolegami o zapatrywaniach nacjonalistycznych. Mieli oni transparenty i krzyczeli „Bij Żyda”. Tak było do samej Częstochowy.
Pielgrzymka ta dała mi dużo do myślenia i rozważań. Od tego czasu zwracałem uwagę na wszystkie akcje społeczne i polityczne. Na trzecim roku uznałem, że trzeba należeć do organizacji możliwie bliskiej wsi, a także pozbawionej nacjonalizmu i wszelkiego fundamentalizmu. Zapisałem się do organizacji "Wici", najbardziej neutralnej . Zebrania odbywały się na mieście. Nie trzeba było się chwalić, gdzie chodzi się na zebrania. "Wici" głosiły poglądy opozycyjne wobec panującej sanacji, a opozycja nie była mile widziana w akademiku. Bardziej faworyzowana była organizacja "Siew", która była mniej rewolucyjna i bardziej prawicowa. Wiciowców chciano zmobilizować dla bardziej demokratycznej Polski. Na jednym z zebrań poproszono posłankę PPS, Irenę Kosmowską, aby przedstawiła, jak można zmienić ciężką sytuację na wsi. Kosmowska zastanawiała się, czy możliwe jest to w sposób ewolucyjny, czy może rewolucyjnie. Niektórzy politycy snuli obawy, że "Wici" komunizują. Ja musiałem uważać, bo naokoło działali narodowcy. Natomiast jeden z moich kolegów z akademika, wyraźnie był wrogiem generała Franco, który w tym czasie niszczył młodą demokrację w Hiszpanii. Kolega ten był absolwentem wydziału architektury PW i wygrał konkurs na zabudowę Gdyni. Kochał muzykę. Często żałuję, że wojna oddaliła nas od wspaniałych i mądrych kolegów.
Na trzecim roku studiów zamieszkałem w wygodnym domu akademickim przy Placu Narutowicza. Był to niezapomniany akademik. Doskonale administrowany przez dyrektora Dąbrowskiego. Na dole był kiosk i sklep spożywczy, w którym można było kupić wszystko. Kupowałem mleko Agril z Wilanowa, chleb i czasem 10 dkg szynki. Mogłem odżywiać się dobrze, bo otrzymywałem już stypendium państwowe, 60 zł miesięcznie. Byłem w tym czasie jedynym studentem na roku, który miał szczęście otrzymywać stypendium. Komisja wzięła pod uwagę, że pochodzę z ubogiej rodziny, pomogły także moje oceny - celujący z chemii organicznej,  a także z fizyki i fizjologii roślin.
Na I piętrze akademika znajdowała się czytelnia czasopism, na dole stołówka, ale rzadko z niej korzystałem, bo była dla mnie trochę za droga. (obiady po 90 groszy). W dni powszednie chodziłem razem z kolegami na obiady - przeważnie na ul. Oczki, gdzie była tania stołówka Bratniej Pomocy Medyków. Obiad kosztował tam 70 groszy. W niedzielę jadłem obiady u brata Franciszka, który mieszkał i pracował w jednym z banków w Warszawie. Obiady u brata były oczywiście najlepsze. Obiady po 55 gr wydawała kuchnia na Marszałkowskiej róg Hożej, ale tu posiłki były skromne i niesmaczne. Stołówek akademickich było więcej, czasem jadałem w stołówce PW przy ulicy Koszykowej, a na czwartym roku na Uniwersytecie.
Na uczelni działało kilka stowarzyszeń i koła studentów każdego wydziału. Na SGGW były wtedy trzy wydziały. Ja należałem do Koła Ogrodników, które miało bogatą bibliotekę. Koło organizowało wycieczki do firm ogrodniczych. Oprócz kół naukowych i fachowych istniała Bratnia Pomoc, którą prowadziła organizacja narodowa. Było też Koło Oświaty Rolniczej, zrzeszające studentów wszystkich wydziałów. Było ono wolne od haseł narodowców i uważane za lewicowe.
W VI semestrze (marzec 1937) wyjechałem do Skierniewic na praktykę ogrodniczą. Mieszkałem w tzw. Domu Nowaka, obok torów kolejowych i szklarni ogrodnika Pysia. Dom Nowaka mieścił się za pięknym parkiem, pełnym słowików. Miałem tu oddzielny pokój. Praktyki prowadziła p. inż. Zofia Rycembel ("Żuksia"), do pomocy miała trzech asystentów. Była to osoba bardzo energiczna, rzetelna i wyrozumiała. Każdy student uprawiał stumetrową działkę na "Sobedianach". Były tam tylko kwiaty i warzywa. Studenci podzieleni byli na sekcje. Sekcja składała się z pięciu osób, w większości były to studentki. Zostałem kierownikiem jednej z sekcji, w której były także koleżanki: Julia Doktorowicz-Hrebnicka (później moja żona), Zofia Boudelle (potem Maziarska), Nuna Drzewicka i Basia Jelonek.
Latem uczyliśmy się okulizacji. Uczył asystent - instruktor, mgr Wieszyłłowski, późniejszy profesor Akademii Rolniczej w Poznaniu. Kwiaciarstwa uczył mgr Krawczyński. W Skierniewicach było bardzo miło.W dużej sali balowej w pałacu co pewien czas odbywały się bale. W balach uczestniczyłem rzadko, tańczyłem bowiem słabo. W czasie studiów zacząłem się uczyć angielskiego. Początki dawała mi koleżanka Gosia Szymanowska. Ja natomiast uczyłem ją języka niemieckiego.
Na czwartym roku mieszkałem dalej w akademiku przy placu Narutowicza w dwuosobowym pokoju, razem z kolegą leśnikiem, Stanisławem Juszczykiem. Był to bardzo pracowity kolega, dyplom uzyskał po wykonaniu pracy z chemii ogólnej u prof. W.Dominika. Naszymi serdecznymi kolegami byli też inni studenci, leśnicy - Wojciech Majewski i Marian Jankowski, a także nadzwyczaj zdolny Kazimierz Galus. Pamiętam go jeszcze z pierwszego roku, gdy uczęszczał na wykłady, które stenografował, a w przerwach robił sweter na drutach. Nie wiem, co się z nim stało. Wiem tylko, że w czasie okupacji niemieckiej zmarł w Radomiu kolega Jankowski, a kolega Juszczyk miał zawał. Często o nich myślę. Koleżanki też był wspaniałe, ale żyje do dzisiejszego dnia (2001) jedynie Jadwiga Jodko (Mazurowa). W czasie praktyki skierniewickiej sympatyzowałem z Ireną Artemowicz, Wandą Bystrzyńską, Gosią Szymanowską i innymi. W czasie wykładów siadałem koło kolegi z Warszawy Rene Jaquemarta. Kolegami z praktyki byli: Józef Barylski i Ludwik Lawin. Lawin był w czasie okupacji więziony w Oświęcimiu, a Rene Jaquemart został zamordowany przez hitlerowców w Józefowie nad Wisłą. Jaquemart był zamiłowanyn ogrodnikiem.
Moje studia trwały aż 6 lat, co spowodowane było wyborem specjalizacji w przetwórstwie owocowo - warzywnym. Kierownikiem tej specjalizacji był prof. dr Wacław Dąbrowski, kierownik Katedry Przemysłu Rolnego. Katedra mieściła się przy ul. Miodowej 23. Adiunktami w tej katedrze byli dr Pijanowski i dr Majchrzak. Nadszedł czas wyboru tematu pracy magisterskiej. Prof. Dąbrowski miał na korytarzu worek kasztanów (Aesculus hippocastanum) i trzeba było je przeanalizować. Profesor zasugerował mi w związku z tym temat pracy, który brzmiał: "Nasiona gorzkiego kasztanowca i jego użyteczność w przemyśle". Z nasion tych robiłem alkohol. Związki saponinowe były obok skrobi, jednym z głównych składników tych nasion. Miałem pewien kłopot z zebraniem odpowiedniej literatury. Trochę znalazłem w bibliotece głównej Politechniki Warszawskiej.
Przygotowania do analiz chemicznych prowadził dr E. Pijanowski. Była to świetna praktyka. Przechodzili przez nią wszyscy magistranci Katedry. Z Wydziału Ogrodniczego byli to: Basia Jeleńska, Julcia Hrebnicka, Maria Drzewicka, oraz Aleksander Ostaniewicz, syn aptekarza z Modlina. Była to bardzo sympatyczna grupa. Specjalizacja ta miała nas przygotować do pracy w przetwórstwie owocowo-warzywnym, które wtedy w naszym kraju miało duże perspektywy rozwoju. Inne działy gospodarki były raczej w zastoju. Panowało duże bezrobocie, zwłaszcza na wsi. Robiąc analizy na ul. Miodowej, obiady jadłem u zakonnic na ul. Dobrej, czasem w stołówce Uniwersytetu. Pewnego razu, gdy wychodziłem z bramy, aresztowała mnie policja. Było to chyba wiosną 1939 roku. Studenci manifestowali przeciwko polityce rządu, który za mało przeciwstawiał się zaborczej polityce w Gdańsku. Jako aresztanta zawieziono mnie wraz z innymi na ul. Daniłowiczowską, gdzie wszystkich wsadzono do ciasnej celi. Koleżanki interweniowały u dziekana i rektora. Po dwóch dniach przesłuchano mnie w policji na ul. Wilczej, podpisałem jakiś protokół i zostałem zwolniony.
Na piątym roku nie miałem już stypendium, więc zamieszkałem w dużym sześcioosobowym pokoju w tym samym akademiku. Mieszkałem tu do egzaminu magisterskiego, a więc do końca czerwca 1939 roku. Koledzy tu byli różni, przeważnie nie przejmujący się nauką. Jeden z nich to wieczny repetent, studiował na Wydziale Leśnym, co było dosyć dziwne, jako że na tym wydziale był spory rygor. Po V roku musiałem zgłosić się na płatną praktykę wakacyjną. Odbywałem ją na plantacjach miejskich przy pielęgnacji chryzantem przy ulicy Rakowieckiej. W czasie odbywania praktyki spotkałem młodszego kolegę, Henryka Łowickiego, który nieoczekiwanie w czasie wojny zmienił nazwisko na niemieckie.
Mój egzamin magisterski odbył się w końcu czerwca 1939 roku w sali przy ul. Rakowieckiej. Byli obecni: dziekan, promotor i egzaminator specjalizacji. Jako że byłem w specjalizacji sadowniczej, egzaminował mnie profesor Gorjaczkowski. Jedno z pytań zadał prof. Korczewski, fizjolog. Egzamin zdałem na "dobrze". Wiosną 1939 roku zdawałem jeszcze ekonomikę ogrodnictwa u prof. Moszczeńskiego i warzywnictwo u prof. Chroboczka. Do egzaminu uczyłem się w akademiku, gdzie były na każdym piętrze ciche pokoje do nauki. Na egzaminie z warzywnictwa prof. Chroboczek zapytał - jakie ogrzewanie stosowane jest w szklarniach Potockiego w Łańcucie. Nie bardzo wiedziałem, bo u Potockiego trudno było wejść do szklarni. Zdając egzamin z warzywnictwa byłem już kandydatem na młodszego asystenta w Katedrze Sadownictwa. Miałem zastąpić asystenta Zalewskiego, który w tym czasie podlegał mobilizacji i opuszczał Katedrę. Zaraz po egzaminie magisterskim, w czerwcu 1939 roku, pojechałem do Skierniewic i zacząłem pracę w Sadzie Pomologicznym. To był sad na miarę europejską. Były tam kolekcje wszystkich gatunków roślin sadowniczych. Do pomocy w sadzie, oprócz wspaniałego ogrodnika, była studentka Pożniakówna. Była ona bardzo pomocna przy zbiorach owoców. W końcu czerwca i w lipcu zaczęły dojrzewać czereśnie. Były to drzewa kilkuletnie. Zbiór z każdego drzewa trzeba było ważyć. Owoce sprzedawało się przeważnie w najbliższym prywatnym sklepiku, a pieniądze można było wydać na zapłatę robotnikom i inne potrzeby Katedry. Moje pobory były w porównaniu do stypedium bardzo wysokie i wynosiły 207 zł. W lipcu podniesiono mi je do 280 zł, już jako asystentowi. Kupiłem wtedy zegarek szwajcarski Morse i jasne, modne spodnie. Obiady jadłem w stołówce studenckiej, gdzie obok była czytelnia i radio. Obiady był bardzo tanie.
Zamieszkałem w pokoju dwuosobowym, razem z Markiem Gniazdowskim, który z ramienia Ministerstwa Rolnictwa prowadził referat Rejonizacji Sadowniczej, razem z p. Szendlową. Oboje urzędowali w Zakładzie Sadownictwa. Było tu kilka pokoi, oraz duża biblioteka, a w niej pisma fachowe w wielu językach. Osoby pracujące w tym referacie urządzały wystawy owoców w Skierniewicach lub w Warszawie. Jeszcze jako student pomagałem w urządzaniu wystawy jabłek w Warszawie przy ul. Bagatela. Tu poznałem seniorów ogrodników m.in. profesorów: Jankowskiego i Hrebnickiego.
Aleksander Rejman jako student podczas praktyki
studenckiej w Skierniewicach przed 1937r.
Moim głównym obowiązkiem była opieka nad sadem pomologicznym, zajmującym około 19 ha i założonym przez Prof. Gorjaczkowskiego, przy poparciu prof. Górskiego, który prowadził doświadczenia nad uprawą roślin rolniczych. Sad Pomologiczny stanowił bogatą kolekcję drzew i krzewów owocowych. W latach 1929-1935 wzbogacona ona została przez prof. Adama Hrebnickiego w dzikie drzewa owocowe. Znalazły się tu typy jabłoni jagodowej i śliwolistnej. Całość sadu stanowiła bogaty bank genów, potrzebnych do hodowli.
Majątek Skierniewice, przydzielony po I wojnie światowej uczelni (SGGW), obejmował setki hektarów. Część terenów oddana była Chemii Rolnej, Warzywnictwu, Sadownictwu i Genetyce. Na kilkunastu hektarach prowadzona była produkcja ogrodnicza, były szklarnie i szkółki drzewek. Zakład Sadownictwa mieścił się w lewej oficynie. Kierownik Katedry, prof. dr Włodzimierz Gorjaczkowski mieszkał w Warszawie. W 1933 roku sprowadził z USA ze stacji Geneva kilkanaście cennych odmian, z których część do dziś uprawiana jest w naszych sadach (Cortland, McIntosh, Fameuse, Wealthy i inne).
Musiałem zapoznać się z rozkładem kwater i planem sadu. Na początku, zaraz za pierwszą bramą znajdowała się kwatera malin, kilkanaście odmian. Przy malinach w kierunku wschodnim ciągnęły się kwatery grusz. Na początku pierwszej kwatery, półhektarowej, rosło 25 drzew odmiany Faworytka, obok znalazły się drzewa Komisówki. Na kwaterach 2-4-tej, o półhektarowej powierzchni, wysadzono kolekcję odmian grusz, a w nich znalazły się dobrze znane odmiany: Salisbury, Dobra Szara i Bonkreta Williamsa, odmiana znana na wszystkich kontynentach, najlepsza odmiana deserowa i na przetwory. Dalej w kierunku wschodnim rozciągały się kwatery jabłoni, o różnym składzie odmianowym. Wszystkie drzewa rosły w rzędach co 10 m, ale między nimi posadzono także drzewa krzaczaste, niskopienne. Drzewa stałe sadzone były jako wysokopienne, niektóre z nich rosły na przewodniej Antonówka. Obok tych kwater po prawej stronie drogi wytyczono kwatery, które w planach figurowały jako kwatera 14 i 15, dalej w kierunku wschodnim znajdowały się kwatery 16-20. Każda kwatera obejmowała 50 drzew, w 10 rzędach po 5 drzew. W środku sadu, zaraz na końcu kwatery 6, postawiono małą szopę, gdzie znajdowała się waga i szafka na zeszyty i notatki. Za szopą w kierunku wschodnim znajdowało się puste pole o powierzchni około 1 ha. Dalej w tym samym kierunku znalazły się 3 kwatery czereśni, oznaczone numerami 7-9. Na kwaterach 10-13 rosły wiśnie. Sąsiadowały one z gruszami, a od południa ze śliwami. Odmiany śliw znalazły się całkiem z boku i sadzone były gęściej niż jabłonie i grusze. Reszta terenu obsadzona została jabłoniami, jeszcze w 1935 roku. Wąskim pasem od strony wschodniej i północnej wysadzono drzewa dzikich gatunków. Znalazła się tu także mała kwatera podkładek wegetatywnych, głównie jabłoni. W czerwcu, w czasie zbioru owoców czereśni, zebrane owoce szły do sprzedaży, a część studentka wysłała do obozu żołnierskiego, który stacjonował nad Rawką. To był ładny gest, wtedy wiedzieliśmy już, że wojsko będzie nas bronić. Wojna wisiała na włosku.
Na razie było spokojnie. Studenci III roku kończyli praktykę semestralną, a ja po zapoznaniu się z planem sadu ciąłem w lipcu i sierpniu zrazy, które trzeba było wysłać na zamówienia szkółkom. W szkółkach Zakładu odbywała też się okulizacja. Szkółki znajdowały się wtedy głównie od strony północnej, między drzewami dzikimi, jabłoni śliwolistnej i jagodowej.W sierpniu zaczęliśmy zbierać już jabłka i gruszki letnie, ale było ich tego roku bardzo mało. Zbliżał się pierwszy września 1939 r.

Czas wojny i okupacji

1 września przy śniadaniu w stołówce dowiedziałem się z radia o ataku hitlerowców na nasz kraj. Wojna zaczęła się, ale w Skierniewicach było jeszcze spokojnie. Studenci, którzy wcześniej nie wyjechali, zaczęli pospiesznie wyjeżdżać. Pociągi jeździły jeszcze w miarę normalnie. Słuchaliśmy komunikatów radiowych. Postanowiłem zgłosić się do RKU, aby wcielili mnie do wojska jako ochotnika. Takich chętnych było wielu, ale nie było sprzętu ani broni. Niemcy zaczęli bombardować Skierniewice następnego dnia. Najpierw bombardowali tory kolejowe, a 3 września chcieli zniszczyć i zastraszyć miasto. W czasie alarmów lotniczych kryliśmy się w piwnicach pod chłodnią Katedry Warzywnictwa. Bomby spadły  na Osadę Uczelnianą. Jedna z bomb uderzyła w budynek Zakładu Sadownictwa, gdzie znajdowała się biblioteka, druga w budynek stołówki. Na sad też spadły bomby, parę drzew Faworytki, na kwaterze pierwszej zostało wyrwanych z korzeniami.
Zabudowania skierniewickie, przeważnie drewniane, spłonęły. Spodziewaliśmy się, że niedługo Niemcy wejdą do Skierniewic. Zaszła konieczność ucieczki za Wisłę. Łudziliśmy się, że nasza armia zatrzyma Niemców na Wiśle. A jeśli nie Wisła to może Bug i Prypeć zatrzymają najeźdźców. Ruszyliśmy więc w stronę Warszawy. Wziąłem ze sobą jedynie słoik miodu. Szliśmy pieszo i o zmroku byliśmy w Warszawie. Ulice były prawie puste. Za Wisłą na Pradze było więcej osób, wszyscy uciekali na wschód.  Tymczasem armia były już w rozsypce. W nocy przez most Poniatowskiego przeszedłem na drugą stronę rzeki.
Po dniu czy dwóch dotarłem do Mińska Maz. Tu udało mi się wsiąść do pociągu, którym dojechałem do stacji Mrozy. Dalej obrałem kierunek – wschód. Pieszo szedłem samotnie przez  Żelechów. Spałem w stodole. Gospodyni, mając do mnie zaufanie, dała mi pod opiekę szablę swego męża. Szablę wziąłem, ale z obawy przed Niemcami, schowałem ją w stodole za poszycie dachowe. Na drugi dzień od rana słychać było strzelaninę. Przez pola, bocznymi drogami skierowałem się w stronę Lublina. Spałem w lesie. Na drodze do Lublina dogonili mnie Niemcy. Żołnierz niemiecki sprawdził, czy nie mam broni i zapytał o mój szwajcarski zegarek, który mu się spodobał, jednak nie zabrał go i pozwolił iść dalej. Chciałem dotrzeć do Lublina, gdzie mieszkał brat Bronisław, prawnik, pracujący wtedy w Urzędzie Skarbowym. Kolejną noc spałem na ławce pod jednym z domów wiejskich. Następnego ranka idąc przez pola i las, zostałem ostrzelany z samolotu. Kule jednak nie dosięgły mnie. W dalszą drogę zabrała mnie chłopska furmanka. Przed Lublinem znowu była kontrola, ale broni przy sobie nie miałem, więc pozwolono mi odejść. W Lublinie brata nie było, okazało się, że jak inni poszedł na wschód. Na drugi dzień rano wyruszyłem do miasta. Miasto było zatłoczone od uciekinierów. Niektórzy wracali już ze wschodu. Wśród powracających był także brat, przypadkowe spotkanie go było dla mnie wielką niespodzianką, radością i ulgą. Brat też przeżył ciężkie chwile. Był atakowany przez Ukraińców. Po paru dniach odpoczynku ruszyłem dalej, chciałem koniecznie dotrzeć do domu w Czarnej pod Łańcutem. Z Lublina odjechaliśmy pociągiem towarowym w kierunku Rozwadowa. Pociąg dojechał jednak tylko do stacji Kraśnik. Resztę drogi odbywałem wspólnie z kolegą z Łukawca pieszo, poprzez górki do Sanu. Za Sanem stali już Niemcy. Nie wiedzieliśmy, że parę kilometrów od mostu chłopi bezpiecznie przewozili ludzi przez rzekę. Przeszliśmy mostem i zostaliśmy zatrzymani. Niemcy wsadzili nas do pociągu towarowego wraz z innymi uciekinierami. Pociąg ruszył w kierunku Przeworska. Gdy stanął w Leżajsku, pomyśleliśmy o ucieczce, ale pilnujący nas żołnierze wyglądali zbyt groźnie. W Przeworsku wyładowano nas i popędzono do pomieszczeń cukrowni. Tu nastąpiło zamieszanie, był już zmrok, i wtedy kilku z nas, w tym mnie udało się uciec. Dotarliśmy do szosy prowadzącej do Rzeszowa. Po drodze mijało nas sporo pojazdów niemieckich, ale nikt nas nie zatrzymał.  Dochodząc do Łańcuta, skręciliśmy z kolegą w ul. Grunwaldzką, tu bowiem mieszkali moi dobrzy znajomi, państwo Misiągowie. Pozostali poszli dalej. Okazało się, że na rynku zostali zatrzymani przez Niemców i wywiezieni na roboty. My zaś dotarliśmy w końcu do naszych domów rodzinnych. W domu była wielka radość. Brat Michał, który też brał udział w walce, już powrócił. Jego oddział rozwiązał się i złożył broń. Trudno było dociec, co się stało z bratem Andrzejem. Nazajutrz pojechałem do Rzeszowa, aby zapytać o niego w biurze Czerwonego Krzyża, oraz w szpitalu, gdzie niczego się nie dowiedziałem. Dopiero potem okazało się, że Andrzej został ranny i  był internowany na Węgrzech. Po zajęciu Węgier przez Niemców, wysłano go na roboty do Austrii, a potem do Nadrenii. Po kilku dniach pobytu u matki - udałem się do Łańcuta, gdzie dostałem zaświadczenie, że wracam do pracy w Skierniewicach. Wracałem pociągiem towarowym przez Katowice, Strzemieszyce. Tu spotkała mnie pewna nieprzyjemność. Jakaś kobieta, pewnie Volksdeutschka, patrząc na mnie podejrzliwie zasugerowała niemieckim żandarmom, że jestem Żydem. Po sprawdzeniu dokumentów Niemcy nie uwierzyli jej i pozwolili mi jechać dalej.
Szczęśliwie dotarłem do Skierniewic. Opuszczone na początku września mieszkanie było już zajęte a wszystkie rzeczy rozkradzione. Najbardziej szkoda mi było książek. Profesor Chroboczek, przyjął mnie serdecznie i przydzielił nowe miejsce w wieży wodociągowej obok mieszkania państwa Orlańskich. Była to kuchnia, gdzie stało łóżko i mała szafka. Był już październik 1939 roku, nadchodziła zima. W sadzie urzędował wierny obowiązkom, ogrodnik Montak. Zbierał resztę owoców, których było niewiele, większość została rozkradziona. Montak doradził mi, że mieszkanie można ogrzać węglem, znajdującym się w piwnicach obok pałacu. Był to właściwie miał węglowy. W tym celu trzeba było założyć na dwie fajerki dwie blaszane rury, tzw. "portki". Spod gruzów wyjąłem zniszczone książki z biblioteki. Zebrane w sadzie owoce sprzedaliśmy w prywatnym sklepiku. Pieniądze przeznaczyliśmy na wypłaty dla nielicznych robotników. W mieście sklepy były pozamykane. Udało mi się kupić bochenek chleba od Żyda przy rynku.
Po paru tygodniach wybrałem się do Warszawy, aby odwiedzić prof. Gorjaczkowskiego. Profesor radził sobie z głodem, ziarno pszenicy sypał do młynka od kawy, robił grubo mieloną mąkę i gotował zupę. Prosił mnie, abym przywiózł mu trochę pszenicy. Po powrocie do Skierniewic też zacząłem gotować takie zupy. Obawa głodu powoli odchodziła, otwarto parę sklepów prywatnych gdzie pojawił się chleb i kiełbasa.
Zima przyszła wcześnie i niespodziewanie. Śnieg szybko przykrył ziemię, a w sadzie nic już nie można było zrobić. W połowie stycznia 1940 roku przyszła odwilż, jednak po paru dniach temperatura spadła do -30 stopni. Luty był słoneczny, ale mroźny. Wiosna odsłoniła duże przemarznięcie drzew, które widoczne było głównie na pniach. Z powodu dużych wahań temperatur (w nocy minimalnej minus 15-20, a w dzień dodatnich) zginęło sporo drzew. Pnie nie były pobielone, bo w październiku mało osób przychodziło do pracy. Z odmian jabłoni na wiosnę nie rozwinęły się drzewa m. in. Pięknej z Boskoop, Koksy Pomarańczowej, Renety Landsberskiej. W gruszach i czereśniach szkody były jeszcze większe. Pnie drzew były martwe. Na niektórych drzewach czereśni kora odchodziła od drewna. Nie miałem jeszcze pomysłu jak je uratować. Korę na pniach zaczęliśmy obwiązywać szpagatem i przyciskać do drewna. To częściowo pomagało. Gorzej było przy gruszach, gdzie kora była całkowicie martwa. Drzewa masowo zasychały. W czerwcu i lipcu suche drzewa trzeba było usunąć. Wykopywanie przemarzniętych drzew trwało do późnej jesieni, a nawet przeciągnęło się do wiosny następnego roku. Część drzew jabłoni i grusz ocalało. Z odmian jabłoni były to m.in. Fameuse, McIntosh, Cortland, Wealthy, Beforest, Linda i inne, oraz oczywiście drzewa Antonówki i polskie odmiany Bursztynówka i Tyrolka. Odmiany drzew jabłoni, nawet o średniej wytrzymałości na mróz, które były szczepione na Antonówce również ocalały. Były to: Królowa Renet, Pepina Ribstona, Reneta Blenheimska i inne. Większość odmian amerykańskich wyszła z zimy prawie bez żadnych uszkodzeń. Również nie przemarzły odmiany rosyjskie i miczurinowskie, a wśród nich: Antonówka, Korobówka, Reneta Kurska, Pepina Kitajka, Pepina Szafranowa i inne. Na kwaterach grusz ocalały: Dobra Szara, Komisówka, i parę innych. Trzeba zaznaczyć, że w wielu przypadkach mrozoodporna przewodnia ratowała drzewa. Podobnie było w sadzie dr Filewicza w Sinołęce. Tam nawet ocalała Reneta Landsberska. Drzewa tej odmiany rosły tam na wyższych stanowiskach. Sad Pomologiczny w Skierniewicach założony był na płaskiej równinie. W następnych latach trzeba było puste miejsca dosadzać nowymi drzewami. Zakład prowadził własne szkółki, nie trzeba było kupować drzewek z innych szkółek. Robione były wyjątki, dużo ciekawych odmian produkowały szkółki Gałczyński i Ślaski, a także szkółki Jansza, w Osinach koło Głowna, które produkowały drzewka na podkładkach wegetatywnych. Była to w tym czasie pierwsza szkółka sprzedająca drzewka na tego rodzaju podkładkach. Jansz, właściciel sadu, wzory produkcji drzewek przeszczepił z Niemiec, gdzie pracował wiele lat. Był częstym gościem w Sadzie Pomologicznym, a po zimie w 1940 roku interesował się stopniem przemarznięcia poszczególnych odmian drzew.
W następnych latach niektóre drzewa owocowały, a przede wszystkim ok. 50 drzew Antonówki, kilka drzew odmian: Cortland, McIntosh, Linda, Fameuse, Wealthy, Beforest i inne. Wszystkie drzewa, które jako tako ocalały stanowiły wspaniały obiekt do obserwacji uszkodzeń mrozowych.  Pewnego lata zjawił się  sadzie były asystent dr Filewicza, dr Kornel Maurer, który szybko stał się Reichsdeutschem. Zebrał on dane o drzewach, kóre najmniej ucierpiały w czasie zimy. Informacje te zamieścił potem w swojej książce wydanej w Niemczech - "Frostsicherer Obstbau" 
Wiosną 1940 roku pojechałem do domu do Czarnej. Zabrałem ukryte pod podszewką podziemne pismo „Miecz i pług”, które otrzymałem na hasło w Warszawie na ulicy Widok. W Czarnej było to nowością. Bracia niebawem zgłosili się do Batalionów Chłopskich, które w rzeszowskim były przez całą okupację bardzo aktywne.
W 1940 roku drzewa owocowały bardzo słabo. Lepsze owocowanie zaczęło się dopiero w 1941 roku. Jednak w latach 1940-1941 w sadzie było sporo pracy. Wykopywano martwe i mocno uszkodzone przez mróz drzewa. Zagospodarowano wolne pasy między drzewami. Sadzono głównie ziemniaki, a w następnych latach także fasolę na ziarno. Uzyskiwano plony niezbyt wysokie, ale każdej jesieni pracownicy stali i sezonowi otrzymywali tak zwany deputat, co dla nich było wielkim dobrodziejstwem. W sadzie pracowało ponad 30 osób, w tym prawie połowa pracowników sezonowych. Jabłka zimowych odmian trzeba było przechowywać w piwnicach. Wykorzystano piwnice po byłym Zakładzie Praktyk. W następnych latach prof. Chroboczek oddał Zakładowi jedną komorę w chłodni. Profesor dbał, aby nasadzenia były zgodne z pierwotnymi planami. Była kolekcja odmian, właściwy bank genetyczny, który wkrótce docenili także Niemcy. Skierniewice stały się dla Niemców ośrodkiem doświadczalnym, który został włączony do Instytutu w Puławach. Kierownikiem tego ośrodka został prof. Chroboczek, świetnie mówiący po niemiecku. Jako "Leiter des Versuchsgutes in Skierniewice", dbał o całość zakładów. Zakład skierniewicki obejmował m. in. pole doświadczalne warzywnictwa, sad pomologiczny, szkółki drzewek, szklarnie, pole genetyki i pole rolnicze prof. Górskiego.  Od czasu do czasu całość wizytowali Niemcy z Puław, oraz naukowcy z Rzeszy. Interesowały ich odmiany amerykańskie i pobierali z nich zrazy. Żądali zrazów dzikich czereśni i grusz, które dobrze zniosły surową zimę.  Zrazy te musieliśmy wysyłać do Niemiec, m.in.do stacji w Munchebergu. Niemcy zainteresowali się rozpoczętym krzyżowaniem odmian. Przesyłali nawet pyłek ze stacji niemieckich. Hodowla nowych odmian drzew, głównie jabłoni, rozpoczęta została już w roku 1942. Jako formy mateczne służyły m.in. odmiany: Królowa Renet, McIntosh, Linda, Reneta Kurska, Antonówka. Formami ojcowskimi były te same odmiany, np. Antonówka x Królowa Renet. Nasiona z tych krzyżowań musieliśmy przesyłać do Niemiec, ale mała była nadzieja, że nasiona te wydadzą coś wartościowego. Większość nasion zostawała w kraju i pierwsze mieszańce, siewki, wysadzono w Sadzie Pomologicznym i już po wojnie w Dąbrowicach koło Skierniewic. Niemcy utrzymywali takie placówki, bo chcieli zwiększać wydajność w potrzebnych im dziedzinach. Na polu doświadczalnym prof. Górskiego wprowadzono nawet uprawy koksagisu, rośliny kauczukodajnej.
Przy badaniach przemarzania drzew okazało się, że drzewa, które miały niski pień ocalały w tej ciężkiej zimie. Nawet odmiana tak mało wytrzymała na mróz jak Koksa Pomarańczowa, jeżeli miała niski pień, rozwijała się normalnie. Widoczne to było także na kwaterach śliw i czereśni. Wniosek jest prosty: wszystkie drzewa, obojętnie jakiego gatunku, powinny być tak forowane, aby tworzyły koronę najbliżej powierzchni gleby. Te drzewa również bardzo szybko się regenerowały i nawet w następnym roku po surowej zimie owocowały.
W 1941 roku nastąpił napad Niemców na Związek Radziecki. Poczatkowo wydawało się, że Niemcy zwycięstwo mają pewne.
Zbliżyli się pod samą Moskwę. Jesienią wokół kościoła w Skierniewicach były już olbrzymie plakaty z napisami "Moskwa - gniazdo bolszewików w niemieckich rękach". Była to oczywiście nieprawda. Niemcy szukali w tym czasie kożuchów dla swoich żołnierzy. Była ciężka zima. Armia niemiecka planowała okrążenie Moskwy, zbliżała się do Stalingradu.
Odwiedzali mnie często Stanislaw Pytel i Kazimierz Szczepański. Szczepański został przesiedlony z pod Ciechanowa. Mieszkał w Lipcach Reymontowskich. Pytel był uciekinierem z Berlina po dojściu do władzy Hitlera. Był zagorzałym komunistą. Nie wierzył, że kiedykolwiek Niemcy zdobędą Stalingrad. Miał rację - miasto to stało się grobem dla Niemców. Pytel został w 1943 roku powieszony na rynku w Skierniewicach razem z innymi, rzekomo komunistami. Byli to przeważnie bezrobotni. Burmistrz Skierniewic wskazał lewicowców na żądanie Niemców.
W 1942 r. w tzw. Domu Nowaka, Niemcy zlokalizowali Arbeitsamt, a Pałac Skierniewicki zajęty został na Soldatenheim. Niemcy zabierali ludzi na roboty do Rzeszy i jedynym sposobem uniknięcia tego było zatrudnienie się w majątku. Dużo osób przyjęliśmy do pracy w samym sadzie.  Prof. Chroboczek przodował w tej akcji. Żył w zgodzie z kierownikiem Arbeitsamtu, a także z żandarmerią. W ten sposób dużo ludzi uniknęło wywózki, i represji. W ogrodach żandarmerii pracował nasz student Salak, ale praca jego była nerwowa, bo nigdy nie wiadomo było, co może się Niemcom nie spodobać.
W tym czasie przeniosłem się do lewej oficyny. Było tu znacznie cieplej. Tu przed inż. Janem Chmielewskim złożyłem przysięgę i zostałem przyjęty do Armii Krajowej. Do AK należeli także koledzy z Pola Doświadczalnego prof. Górskiego, inż. Tadeusz Bańcerek i Wojciech Motyl. Byli to czynni żołnierze AK.W lasach Puszczy Mariańskiej przyjmowali desanty brytyjskie. Mówili mi kiedy nastąpi desant. Zdarzało się, że zostawiali w mojej szafie pistolety, które po paru dniach zabierali. Gdy zepsuło im się radio, poprosili o pomoc - radio zaniosłem do naprawy do niejakiego Łunkiewicza. Był on jednym z niewielu rzemieślników, który miał pozwolenie na naprawy dla Niemców. Radio niosłem dobrze opakowane bocznymi ulicami. Naprawa była darmowa. W mieszkaniu miałem radio na słuchawki, które chowałem na noc w piecu kaflowym. E. Kostusiak, żołnierz AK umożliwiał także słuchanie radia na strychu w chłodni.
Dyrektorem całości pól rolniczych był początkowo Domański. Córka Domańskiego Ala przez długi czas była sekretarką, była to panna kochliwa i pewnego dnia wyjechała z austriackim żandarmem do Wiednia. Było duże poruszenie, a nawet potępienie. Okazało się, że niedługo była szczęśliwa. Uciekła do Argentyny. W warzywnictwie pracowała Zosia Krawczyńska, która mieszkała razem z pułkownikową Florjanowicz. Byłem częstym ich gościem i grałem z nimi w brydża. Zosia była narzeczoną Jerzego Hersego, syna właściciela znanej przed wojną firmy, która miała swój sklep w Warszawie. Jerzy Herse był w oflagu. Zosia często wysyłała do niego paczki. Ja miałem w oflagu kolegę z Czarnej Franciszka Dziedzica. Parę razy wysłałem mu paczkę, z cebulą i innymi produktami. Po powrocie z niewoli odwdzięczył mi się darowując ciepłe i nie do zdarcia amerykańskie buty żołnierskie.
Prof. Gorjaczkowski wprowadził zeszyty z informacjami o zachowaniu się drzew wszystkich odmian. Zapisywano porę kwitnienia ze szczegółowym wyszczególnieniem faz kwitnienia. Notowano plon w kilogramach i datę zbioru. Zapiski prowadziła przeważnie Ala Poszwińska, która mieszkała w Osadzie Pałacowej nad kotłownią.
Sad po uzupełnieniach i założeniu szkółek dawał już znaczne dochody, tym bardziej, że część drzew zaczęła obficie owocować. Część drzewek ze szkółki szło na potrzeby okolicznych sadowników. Jeden duży sad we wsi Grzymkowice założyłem sam, biorąc drzewka z naszych szkółek. Były to głównie drzewka odmian, które wytrzymały zimę 1940 roku. Wśród nich znalazły się: Anoka, Beforest, Cortland, Ananas Berżenicki, Antonówka i Hibernal. Nie wiem co stało się z tym sadem. Już w roku 1942 wpływy pieniężne za drzewka i owoce pozwoliły na budowę szopy w sadzie. Była to duża szopa na pakownię i magazyn owoców.
Po zrzucie broni z Anglii, który został szczęśliwie odebrany przez wspomnianych wcześniej - Bańcerka i Motyla, zaistniała możliwość zrobienia ćwiczeń dla nowych żołnierzy AK. Koledzy z Pola wybrali szopę jako najbezpieczniejsze miejsce dla tego celu. Sad był ogrodzony, a bramy w niedzielę pozamykane. W sadzie dyżurował tylko ogrodnik Montak. Bańcerek i Motyl wnieśli do szopy potrzebną broń. Zdawało się, że wszystko odbędzie się zgodne z planem. Nagle w czasie odbywających się ćwiczeń z bronią, do szopy wpadł Montak i zdenerwowany zawołał, że zbliżają się Niemcy. Sytuacja była bardzo niebezpieczna. Uczestnicy ćwiczeń przygotowali broń z zamiarem zabicia Niemców, gdy tylko wejdą do szopy. Wyszedłem do zbliżających się żołnierzy i drżącym głosem zapytałem: -"Was wünschen Sie?" (czego sobie panowie życzą?) Odpowiedzieli: - "Wir wollen Obst kaufen" (Chcemy kupić owoce). Oczywiście do szopy już nie weszli, a jabłek dostali, ile tylko mogli zabrać. Powiedziałem im też, że bardziej dojrzałe jabłka mamy w piwnicy, mogą przyjść do Osady Pałacowej i je dostaną. Po odejściu Niemców radość była ogromna, bo wszyscy wiedzieli, jakiej uniknęli tragedii.
Lato 1942 było dla mnie bardzo bolesne. Pojechałem do Czarnej, aby odwiedzić matkę i braci, którzy rozwijali ogrodnictwo i prowadzili szkółkę.  Bracia wystawili nowy dom. Dom był okazały jak na biedną wieś i spodobał się niemieckiej żandarmerii, która zajęła dwa pokoje na kwaterę. Niemcy mieli rozkaz wyłapywania Żydów tułających się w lasach Potockiego. Nie przypuszczałem, że widzę matkę zdrową po raz ostatni. Po powrocie do Skierniewic otrzymałem telegram, że matka jest ciężko chora – "przyjeżdżaj"! W pociągu do Łańcuta spotkałem brata Franciszka. Po przybyciu do domu, zastaliśmy matkę trapioną silną gorączką i umierającą. Sprowadzony lekarz rozpoznał tyfus plamisty. Okazało się, że żandarmi złapali w lesie sześcioletniego chłopca, Żyda i trzymali go od paru dni w naszym domu. Bracia wiedzieli, że w końcu chłopiec będzie rozstrzelany. Brat Władysław chciał uratować dziecko i poszedł do zakonnic do Łąki, niedalekiej wsi, prosząc, aby one go przyjęły. Zakonnice odmówiły, tłumacząc, że przyjęły już kilka dziewcząt, ale chłopca, z wiadomych względów, przyjąć nie mogą. Nazajutrz chłopiec został zastrzelony i pochowany w Czarnej na pastwisku obok innych mogił. Mogiły te dopiero w 1946 r. zostały odkopane, a ciała przeniesione na cmentarz żydowski. Matka przed zastrzeleniem chłopca ofiarowała mu czystą koszulę, a jego brudną położyła na swoim swetrze, co było nieostrożnością. Chłopiec był już chory na tyfus plamisty. Po stwierdzeniu tyfusu, żandarmeria opuściła nasz dom. Matkę pochowaliśmy na nowym cmentarzu w Krzemienicy.
W latach 1942-1945 owocowanie w sadzie pomologicznym było już znaczne. Wspólnie z Katedrą Genetyki, i dr Heleną Bańkowską rozpocząłem hodowlę odmian jabłoni. Zimą przygotowaliśmy pergaminowe izolatory i worki gazowe do osłony wykastrowanych i zapylonych kwiatów. W maju następowało usuwanie pręcikowia i sztuczne zapylanie. Najpierw gałązki otaczane były workami pergaminowymi, a po zapyleniu workami z gazy. W ten sposób mieliśmy pewność, że nie nastąpiło zapylenie kwiatów przez owady, a gaza chroni małe zawiązki przed szkodnikami.
W pierwszych latach jako drzewa mateczne wybrano odmiany: Królową Renet i Antonówkę. Królowa miała przekazać szlachetny smak pokoleniom, a Antonówka odporność na mróz. W późniejszych latach odmianami matecznymi były: McIntosh, Linda, Reneta Kurska, Ananas Berżenicki i inne.
Owoce po zapyleniu zdejmowane były jesienią, a pracownik sadu Janina Poszwińska wyjmowała nasiona, które potem stratyfikowano i wysiewano do inspektów wiosną. Nasiona kiełkowały bardzo dobrze, zwłaszcza, gdy formą mateczną były: Antonówka, Wealthy, Reneta Kurska, i McIntosh. Otrzymane siewki wysadzane były początkowo w Sadzie, a potem w Dąbrowicach. Tu wysadzano najwięcej mieszańców, zwłaszcza wszystkie mieszańce z Antonówką i mieszańce Linda x McIntosh. Z tych ostatnich, zaledwie kilkudziesięciu, wyselekcjonowano potem nadzwyczaj smaczną odmianę deserową, którą nazwano "Fantazja". Samo krzyżowanie przeprowadzono w 1944 roku w Sadzie Pomologicznym. Pomoc pracowników genetyki była znaczna, od nich przywożono nawet wysoką drabinę, której nie mieliśmy. W 1942 roku dobrze zaowocowały już niektóre drzewa grusz, czereśni i śliw, ale na tych gatunkach nie robiono zapyleń. Z grusz najbardziej owocowała Faworytka, z czereśni Bladoróżowa, a ze śliw Węgierki i inne. Kolekcja odmian zaprojektowana przez Gorjaczkowskiego dała wspaniałe wyniki. Kilka lat przedtem, za malinami na wprost bramy wysadzono siewki z wolnego zapylenia odmian Glogierówka i Boiken a obok - siewki Łutówki. Było ich kilkadziesiąt. Z drzew, które oparły się mrozom wysłaliśmy zrazy do szkółki znanego sadownika Karola Jansza z Głowna. Wysyłałem zrazy cennych odmian do Czarnej, do szkółki braci. W ten sposób odporne na mróz odmiany rozprzestrzeniły sie po kraju. Na Podkarpaciu można spotkać jeszcze teraz taką odmianę, jak Beforest. Jest to odmiana kanadyjska, której historia jest bardzo interesująca. Do kraju zrazy tej odmiany przywiózł w walizce Leon Bobiński z Nużewka pod Ciechanowem. Jest to odmiana wczesno zimowa o owocach nadzwyczaj smacznych, bardzo wytrzymała na nasze zimy
Pamiętam nazwiska wielu robotników w Sadzie Pomologicznym - byli nimi: Jan Szeliga, Henryk Szeliga, Janus, Porczyk i kilkanaście dziewcząt - Porczykówna, Słabiakówna, Waszowska, Wodzyńska i Finke. Corocznie we wrześniu lub w październiku urządzane w sadzie było święto zbiorów owoców, piliśmy kawę, herbatę, były śpiewy, każdy z pracowników dostawał w prezencie paczkę jabłek.
Nadszedł rok 1944, który był dla mnie również bardzo ciężki. Niemcy wycofywali sie z ZSRR -  jak pisała "Warschauer Zeitung" - "planowo". W sierpniu zaczęło się Powstanie w Warszawie. Miałem w stolicy wielu przyjaciół. Okazało się, że Kazimierz Hrebnicki i jego siostra Julcia, moja koleżanka ze studiów, późniejsza żona - biorą czynny udział w Powstaniu. Kazimierz walczył w pobliżu Czerniakowa na Sielcach. Jego oddział został rozwiązany a on z kolegą zdążał do Skierniewic, sądząc że u mnie znajdzie schronienie. Miał dużo racji. Gdyby doszedł szybko, otrzymałby nową kennkartę - skierniewicką. Wszystko potoczyło się jednak inaczej. Kazimierz zatrzymał się w gospodarstwie chłopskim we wsi Miedniewice, blisko Skierniewic. Zawiadomił Radę Główną Opiekuńczą, gdzie się znajduje. Jego list doszedł do mnie, ale było już za późno. Okazało się, że Rosjanie w tym czasie spuścili  nad lasami Radziwiłłowa desant, a żandarmeria skierniewicka wyjechała na poszukiwanie "szpiegów" pochodzących z desantu. Gospodarz u którego zatrzymali się chłopcy ujawnił żandarmom, że w stodole znajdują się dwaj chłopcy. Ponieważ nie mieli kennkart,  zostali uznani za szpiegów i na polach SGGW zastrzeleni i tam pogrzebani. Rozkaz władz Powstania, żeby niszczyć kennkarty, był błędem. Był on spowodowany przekonaniem AK, że Powstanie zwycięży i nie będą potrzebne już dokumenty okupacyjne. Posłanka z RGO, która przyniosła list od Kazimierza, wiedziała już, że jacyś chłopcy zostali zastrzeleni i pogrzebani na polach SGGW. Tylko ja teraz mogłem potwierdzić, czy rzeczywiście wśród zabitych jest mój znajomy. Zatelefonowałem do policji kryminalnej z zapytaniem, czy można pochować na cmentarzu komunalnym zabitych na polu SGGW. Po otrzymaniu zgody, z ogrodnikiem Montakiem zbiliśmy z desek dwie trumny, a robotnicy z sadu odkopali zwłoki. Obaj chłopcy mieli ślady strzałów w tył głowy, wśród nich rozpoznałem brata mojej narzeczonej. Był ubrany tak, jak wówczas, gdy widywałem go w Warszawie na Rakowieckiej w domu jego rodziców. Na wieku trumny przybiliśmy krzyż, co miało być pomocne przy ekshumacji zwłok po wojnie. Powstańców zawieźliśmy do lasku obok Skierniewic, gdzie chowano samobójców i niechrzczone dzieci. Dziś (2001) koło tego lasku znajduje się miejski cmentarz komunalny. Drugiego chłopca nie udało się rozpoznać. Był on niższy, w wieku około dwudziestu lat, miał bardziej okrągłą twarz. Na drugi dzień żandarmeria wiedziała już, że ciała zabitych zostały odkopane. Przyjechali do Osady i pytali administratora, kto odkopał zwłoki. Administrator powiedział że byłem to ja. Byłem więc pewny, że niedługo przyjadą po mnie. Tak się też stało. Pośpiesznie udałem się pieszo do Lipiec Reymontowskich, aby ukryć się u Kazimierza Szczepańskiego. Po kilku dniach ukrywania się otrzymałem wiadomość, że prof. Chroboczek załatwi mi bezpieczny powrót do pracy w Sadzie. Po powrocie, w asyście profesora udałem się do żandarmerii, aby wyjaśnić, że nie było to badanie ich zbrodni, lecz zwykła pomyłka i w grobie nie było mego znajomego. Podpisałem odpowiedni protokół, i zostałem zwolniony. Potem profesor poradził mi, że dla dobra sprawy dobrze będzie, jeśli dostarczymy żandarmerii trochę jabłek. Polecenie wykonałem, wdzięczny losowi, że nie pojechałem do Oświęcimia. W miejscu gdzie zamordowani zostali powstańcy, postawiono drewniany krzyż. Nie wiem, czy krzyż ten stoi tam jeszcze, a powinien być zachowany jako dowód hitlerowskiego terroru. Stał on wtedy w linii siatki ogradzającej pole szkółek SGGW wśród dzikich drzew i samosiejek akacjowych.
Powstanie Warszawskie dogorywało, nie mając znikąd pomocy. Przez Skierniewice szły transporty warszawiaków. Z sadu do wagonów dostarczaliśmy skrzynki z jabłkami. Wojna wyraźnie miała się ku końcowi. Mieliśmy skąpe wiadomości, co dzieje się z naszymi znajomymi. Pod koniec roku otrzymaliśmy wiadomość, że prof. Gorjaczkowski został zabrany z domu przy ul. Marszałkowskiej 31, na Szucha - i tam w ogrodach zamordowany.
Moja późniejsza żona, Julia Hrebnicka walczyła na Starym Mieście, jako łączniczka Zgrupowania "Radosław". Gdy ranna leżała w szpitalu na ul. Miodowej 23, została przysypana gruzem podczas bombardowania Starego Miasta na początku września. Przeżyła, ale amputowano jej stopę. Po likwidacji Powstania sporo ludzi, m. in. profesorów przybyło do Skierniewic. Prof. Chroboczek udzielał im schronienia. Obok mnie mieszkał prof. Korczewski. Pamiętam, że smakowały mu najbardziej jabłka odmiany Linda. Mieszkania otrzymali też prof. Musierowicz, i prof. Piekarski. W Sadzie Pomologicznym po Powstaniu otrzymali zatrudnienie m. in. Justyn Wojsznis, znany alpinista, zdobywca szczytów w Andach, oraz były dyrektor Państwowego Instytutu Hydrologiczno - Meteorologicznego. Pracowali krótko.

1945 r.

W styczniu 1945 do Skierniewic wkroczyły wojska radzieckie. Na początku była wielka radość. Na rynku rozbrzmiewały pieśni polskie, "Rota" Konopnickiej i inne. W moim pokoju zamieszkał radziecki kapitan, a w innych pokojach pełno było żołnierzy. Zachowywali się grzecznie. Nadeszła wiosna 1945 roku. Początkowo trudno było przewidzieć, jaka będzie ta nowa okupacja. Niedługo przekonaliśmy się, że nie będziemy mieli wolności. Prof. Chroboczek został aresztowany i wywieziony do Łodzi na "spowiedź" do NKWD. Mój dobry znajomy Wojciech Motyl z AK został wywieziony w głąb Rosji, a aktywnie działający brat Teresy Karwowskiej został aresztowany i rozstrzelany.
Jesienią 1945 r. przyjechał z Anglii Stanisław Mikołajczyk. Na spotkaniu w Łowiczu byłem i ja. PSL działało już w Skierniewicach. Poszedłem, aby się zapisać, ale moja nadzieja była mała że nadejdzie poprawa. Tej samej nocy spłonęła w sadzie nowa duża szopa. Nie wiadomo jaka była tego przyczyna. Była to dla Zakładu olbrzymia strata. Po pożarze wezwany byłem przez UB do ich nowo zorganizowanego biura przy ul. Lelewela, gdzie młody człowiek zapytał mnie, jaka mogła być przyczyna pożaru, i dlaczego w szopie były granaty i amunicja. Wytłumaczyłem, że ja i Montak należeliśmy do AK i na tym rozmowa się skończyła. Trzeba było zbudować nową szopę. Rektor Górski przydzielił sporo gotówki. Uczelnia zaczęła przyjmować nowych studentów. Zostałem wyznaczony przez Radę Wydziału Ogrodniczego na wykładowcę sadownictwa i szkółkarstwa sadowniczego. Niedługo zgłosiła się do mnie na egzamin, koleżanka ze studiów, żydowskiego pochodzenia, Róża Perkowicz. Ocalała.W czasie okupacji była pomocą domową na wsi w woj. kieleckim. Inny kolega - Żyd, Jakub Ruchowicz został w SGGW asystentem u prof. Pijanowskiego.
Latem 1946 r. przyjechał z USA prof. Pieniążek z żoną i córką Emi. Chodziliśmy po sadzie i profesor robił dalekosiężne plany. Niedługo złożył podanie o przyjęcie do partii. Jeśli chciał coś zrobić to musiał tak postąpić. Jednak na początku nie mieli do niego zaufania. Na przyjęcie czekał parę lat. Wszystkie listy które wysyłał do znajomych w USA były skrupulatnie czytane. Po przyjęciu do partii rozpoczęła się jego twórcza praca w sadownictwie i w SGGW.

Okres powojenny

Zaczął się semestr jesienny 1946/47. Zacząłem wykładać szkółkarstwo i prowadziłem seminaria w Skierniewicach, w pałacu. Pamiętam, że jednym ze słuchaczy był Władysław Węgorek, późniejszy dyrektor Instytutu Ochrony Roślin. Oprócz zajęć dydaktycznych zajmowałem się sadem i kontynuowałem prace hodowlane. W sadzie od sierpnia zbieraliśmy dość wysokie plony jabłek, śliwek i gruszek. Prof. Pieniążek objął kierownictwo Katedry i energicznie zaczął działać. Władze uczelni szybko zdecydowały o przyłączeniu do Sadu Pomologicznego i Katedry majątku Dąbrowice, oraz majątku Nowa Wieś, gdzie przed wojną działał efektywnie Daszewski, oraz majątku Sinołęka, gdzie dr Filewicz założył pierwsze doświadczenia nad wartością przewodnich. W Dąbrowicach Katedra Sadownictwa założyła kilka sadów doświadczalnych jabłoni, gruszy i czereśni. Ja i Dzidzia (Maria) Unruh cały czas pracowaliśmy w Dąbrowicach. Pomagali nam studenci kończący studia: Sylwester Nowosielski, Maciej Kisielewski i Eugeniusz Salak. Salak miał temat pracy – "Metody przerzedzania zawiązków odmiany jabłoni Fameuse", a Nowosielski – "Przechowywanie jabłek w kopcach". Prof. Pieniążek zdawał sobie sprawę, że przechowalnictwo w kraju jest zaniedbane. Innymi ważnymi sprawami były - ochrona drzew przed chorobami i szkodnikami, a także regularne, coroczne owocowanie drzew.
Prof. Pieniążek przygotowywał grunt pod powstanie Instytutu Sadownictwa. Gromadził zdolnych asystentów. Byli to: Zygmunt Soczek, Ryszard Łęski, Kazimierz Smolarz, Stanisław Zagaja i inni. Ministerstwo Rolnictwa było temu przychylne, tym bardziej że profesor miał olbrzymie zdolności przekonywania i mocne argumenty.
                 
Instytut Sadownictwa

Instytut Sadownictwa powołany został do życia w styczniu 1951 roku. Do powstania Instytutu przyczynił się w dużej mierze sam Bierut, a także znany sadownik z pod Lublina - Koter, u którego w czasie okupacji ukrywał się Bierut. Nic więc dziwnego, że Pierwszy Ogólnopolski Zjazd Miczurinowców Sadowników w czerwcu 1952 roku wysłal do prezydenta Bieruta list z wyrazami "głębokiego przywiązania".
Na początku Katedra SGGW i Instytut zajmowały pierwsze piętro pałacu w Skierniewicach. Po wybudowaniu nowego gmachu  - Instytut przeniósł się na ul. Szeroką, (obecnie ul. Pomologiczna). Budowla IS zajęła część pierwszej kwatery Sadu Pomologicznego SGGW. Niektórzy żałowali tej kwatery, ale mówiono że "nie czas żałować róż...", kiedy powstaje coś bardzo ważnego i potrzebnego. Sadownictwo polskie po zimie stulecia w 1940 r. było kompletnie zrujnowane. Trzeba było je ratować. Brakowało wytrzymałych na mróz odmian, nie było nowoczesnego przechowalnictwa, ochrona drzew i krzewów była bardzo prymitywna, np. w podręcznikach fachowych zalecano zwalczanie kwieciaka przez otrząsanie na płachty. Modne były wtedy nowinki pochodzące ze Związku Radzieckiego - wzorami byli Miczurin i Łysenko. Powstawały koła miczurinowskiego sadownictwa. Profesor zorganizował nawet zjazd miczurinowców. Miczurin wskazywał nowe drogi hodowli roślin sadowniczych, krzyżowanie oddalonych gatunków, np. przy hodowli grusz skrzyżował gruszę azjatycką usuryjską z Berą Royal. Bera Zimowa Miczurina, którą otrzymał, miała dużo zalet, ale nie dorównywała odmianom zachodnio-europejskim, zwłaszcza jeśli chodzi o walory smakowe.
W 1951 r. wszystkie nowo utworzone zakłady Instytutu przeniosły się do nowego budynku. Zakład hodowli i oceny odmian, którego byłem kierownikiem, mieścił się na pierwszym piętrze. Zajmowałem pokój wspólnie z inż. K. Somorowskim, dobrym praktykiem i zamiłowanym hodowcą nowych odmian drzew i krzewów.
Profesor Pieniążek miał wykłady na ul. Rakowieckiej i prowadził pierwsze prace magisterskie. Sad Pomologiczny w dalszym ciągu pozostawał pod moją opieką. W sadzie robione były prace magisterskie m.in S. Nowosielskiego i E.Salaka. Pracami nad corocznym owocowaniem jabłoni interesował się mgr Z. Soczek (jako jeden z pierwszych wysłany przez dyrektora Instytutu do USA na praktykę sadowniczą). Tu pierwsze kroki w nauce sadowniczej robiła mgr M. Bielińska.
Aleksander Rejman wraz ze swoimi współpracowniczkami
w Sadzie Pomologicznym SGGW Skierniewice
W tym czasie krzyżowanie odmian odbywało się w małym zakresie, ale trzeba było wysadzać mieszańce i siewki z wolnego zapylenia w Dąbrowicach, później także w Prusach koło Głuchowa. Gospodarstwo to przejął Instytut w 1956 r.. Prof. Pieniążek opiekował się moją pracą doktorską. Temat pracy brzmiał "Przechowywanie dwunastu odmian jabłek w zwykłej przechowalni". Były to odmiany zimowe. Pracę obroniłem w 1952 r. wraz z prof. A. Zielonko w SGGW w Katedrze Roślin Ozdobnych na ul. Madalińskiego. Dziekanem Wydziału był wtedy prof. dr Stanisław Wóycicki. W połowie lat 50-ych zaczęły owocować w Dąbrowicach mieszańce hodowlane. Przy pomocy pracowników Instytutu udało się wyeselekcjonować jednego mieszańca z kombinacji Linda x McIntosh jako nadzwyczaj smaczne jabłko nazywając je "Fantazja".W pracy selekcyjnej pomagali: Wacław Dzięcioł, Alfreda Jackiewiczowa, Irena Łażniewska i Alina Wojniakiewiczowa. Smak tego jabłka uznał również prof. Pieniążek, pisząc w podręczniku "Sadownictwo", że jest to "najsmaczniejsze jabłko odmian u nas uprawianych". Trzeba jednak dodać, że odmiana ta nie przyjęła się w uprawie, bo okazała się bardzo podatna na parcha. Jak się później okazało, może być jednak wspaniałą formą rodzicielską, ponieważ przekazuje potomstwu (Witos, Sawa) w dużym stopniu walory smakowe.
Krzyżowanie odmian jabłoni w roku 1955 było już minimalne. Istniał pogląd, że to długi, wieloletni proces i łatwiej będzie sprowadzać nowe odmiany z krajów bogatszych i dobrze znających się na tej dziedzinie. Taki pogląd panuje teraz przy uprawie winorośli. (Znany propagator winorośli Roman Myśliwiec z pod Jasła sprowadza bardzo cenne odmiany tej rośliny ze Słowacji, Węgier i z USA (Geneva) i uważa, że w Polsce te odmiany dają wspaniałe rezultaty). Dyrektor Instytutu miał dużo specjalizujących się w sadownictwie zdolnych, młodych absolwentów, których zatrzymywał w Instytucie. Byli to m. in. Borecki, Lenartowicz, Łęski, Soczek i wielu innych. Początkowo na dyrektora Zakładu w Nowej Wsi powołano mgr. J. Chmielowskiego, po jego odejściu mgr. E. Gajewskiego. Podobnie było w innych Zakładach (Albigowa, Prusy, Wróblowice, Dworek itd.). Niektórzy z nich pracując tam zrobili doktorat (Kleparski).
 W czasie gdy pracowałem i mieszkałem w Skierniewicach poślubiłem Julię Hrebnicką w 1954 r. Syn Andrzej urodził się w 1956 r..
Intensywnie uczyłem się angielskiego. Lekcje pobierałem od sekretarki IS, Marii Merczyńskiej. Uczyła świetnie, wymagała ciągłego mówienia po angielsku,  poprawiając radykalne błędy. Angielskiego zacząłem się uczyć jeszcze w czasie wojny u Ireny Hamelanki, tej samej u której uczył się w 1938 r. prof. Pieniążek przed wyjazdem do USA na studia. Język niemiecki opanowałem w gimnazjum w Łańcucie.
W Instytucie dr Zagaja rozszerzył zapoczątkowaną w latach 50-tych przez dr Jasnowskiego hodowlę podkładek. W nowo utworzonym Zakładzie Prusy wysadziliśmy siewki z wolnego zapylenia odmiany Macoun. Jedna z nich weszła szybko do doświadczeń odmianowych, a po zimie 1986/87 kiedy zdała egzamin z wytrzymałości na mróz została nazwana ALWA. Selekcję wszystkich siewek i mieszańców przeprowadził dr Dzięcioł. Pomagała mu w tym dr A. Jackiewiczowa. Dr Dzięcioł wykonał prace doktorską pod moim kierunkiem na temat metaksenii u jabłoni. Wykonał krzyżowanie wielu odmian i badał zachowanie się owoców podczas przechowywania, ich jędrność i zawartość cukrów. Nasiona z owoców pozostawił kolegom do wysiewu. Nasiona te póżniej wydały wartościowe siewki (mieszańce). Prawdopodobnie odmiany wyselekcjonowane przez dr Przybyłę w Instytucie - Ligol i Lodel pochodzą ze skrzyżowań dokonanych przez dr Dzięcioła. Dzięcioł był zapalonym odmianoznawcą, razem ze mną zakładał sady odmianowe, jego przedwczesna śmierć była wielką stratą dla Instytutu. Prawie w tym samym czasie hodowlę prowadziła dr Jackiewiczowa. Otrzymała bardzo wartościową odmianę śliw, Węgierkę, którą potem nazwano Węgierka Dąbrowicka. Jest to bardzo plenna odmiana śliw, której owoce dojrzewają na początku września. Drugą odmianą Jackiewiczowej była czereśnia Urszulka. Została jednak ona zapomniana i nie doczekała się uznania. Była to wielka strata, bo odznaczała się doskonałym smakiem, a drzewo wykazywało dużą wytrzymałość na mróz. Obecnie w Instutucie Sadownictwa (1990-1999) hodowla nowych odmian poszerzona została o nowe gatunki. Hodowlę truskawek prowadzi bardzo zdolny pracownik, obecnie już profesor - Edward Żurawicz, hodowlę moreli i brzoskwiń - dr Tadeusz Jakubowski. Rozpoczęto także hodowlę czarnej porzeczki i innych gatunków. Należy jednak żałować, że hodowla twórcza nowych odmian grusz jest całkowicie zapomniana. Hodowlę czarnej porzeczki zapoczatkował w pierwszych dniach Instytutu inż. Kazimiez Somorowski. Zajmował się on również selekcją moreli i jego odmiana moreli SOMO jest uprawiana do dziś.
W Instytucie nie było klimatu do hodowli. Były pilniejsze problemy - przechowalnictwo owoców, ochrona drzew i krzewów, fizjologia owocowania itd. Ochroną drzew przed parchem zajmował się na samym początku dr Borecki (po kilku latach zdobył tytuł profesora), ochroną przed szkodnikami dr Łęski, także późniejszy profesor. Łęski opracował w pracy doktorskiej metody zwalczania owocnic śliwowych, a Borecki metody walki z parchem jabłoniowym. Zygmunt Soczek przeprowadzał doświadczenia mające na celu otrzymanie jabłoni corocznie owocujących. Regularne, coroczne owocowanie drzew zostało uwieńczone sukcesem, a nawet wyróżnione I nagrodą państwową, której uczestnikami byli pracownicy naukowi Instytutu, a także ja. Prof. Zygmunt Soczek był wspaniałym naukowcem i szlachetnym człowiekiem. Jego pierwszego prof. Pieniążek wysłał na praktykę do USA. Prof. Soczek żył krótko. Był żołnierem AK, brał udział w Powstaniu Warszawskim, na ulicy Zielnej bronił "Pasty". Prof. Pieniążek mówił o Soczku, że był to prawdziwy chrześcijanin. Prof. Soczek odnosił się do wszystkich bardzo życzliwie. Przez kilka lat był sekretarzem Rady Naukowej Instytutu. Gdy otrzymał list z Czechosłowacji, że odmiana Fantazja zajęła tam pierwsze miejsce pod względem smakowym, od razu mi o tym powiedział, czym zrobił mi wielką przyjemność. Fantazja nie miała w Instytucie dobrego uznania, zarzucano jej podatność na parch i przemienne owocowanie, a profesor Grochowska udowadniała, że w czasie obfitego owocowania łamią się gałęzie.
Oprócz prof. Soczka drugim wartościowym pracownikiem Instytutu był dr Dzięcioł. Był wielkim znawcą odmian drzew owocowych.
Bardzo dobrym praktykiem i naukowcem był dr Smolarz, który dopiero w 1998 roku zdobył habilitację. W Instytucie pracuje do dziś i zajmuje się krzewami jagodowymi, w tym także borówką wysoką, prowadzi też wszystkie inne prace odmianowe nad krzewami. Nad borówką zaczął pracować jakiś czas temu, gdy dr Pliszka udowodnił, że jest to krzew dobrze udający się w naszym klimacie.
Wśród moich przyjaciół w Instytucie znalazł się także wcześniej wspominany prof. Szczepański. Gdy podejmował pracę, był już niewidomy, przedtem był asystentem w Katedrze Statystyki Matematycznej u prof. Nawrockiego w SGGW. Swoją wieloletnią pracę w Instytucie zawdzięcza prof. Pieniążkowi, który zatrudnił go jako kierownika Zakładu Statystyki. Już jako niewidomy Szczepański obronił pracę doktorską i habilitacyjną. Był bardzo pomocy przy zakładaniu odmianowych sadów doświadczalnych i opracowaniu wyników we wszystkich badaniach Zakładu. Prof. Szczepański był także konsultantem  prac magisterskich wykonywanych w Katedrze Sadownictwa. Opracował też wyniki badań mojej pracy doktorskiej 1953, a także wyniki pracy doktorskiej i habilitacyjnej prof. Franciszki Jaumień. Dzięki Szczepańskiemu wszystkie doświadczenia przeprowadzone w Instytucie miały wzorową metodykę. W czasie okupacji Szczepański był oficerem Batalionów Chłopskich.
Instytut Sadownictwa w Skierniewicach wykształcił wielu naukowców, wielu profesorów, którzy zdobyli staż naukowy za granicą, głównie w USA. Sadownictwo rozwinęło się w Polsce jak nigdy przedtem.

Praca w SGGW

            Dwa lata po doktoracie (1952 r.) otrzymałem tytuł docenta. Gdy w roku 1956 Rektor SGGW, prof. Krysiak udostępnił mi mieszkanie służbowe na Ursynowie, musiałem częściowo zrezygnować z pracy w Skierniewicach, chociaż dojeżdżałem tam później jeszcze przez wiele lat. W latach 1951-1959 zakładałem doświadczenia odmianowe we wszystkich terenowych filiach Instytutu. Aktualne były wtedy dobory odmian dokonywane przez Ministerstwo Rolnictwa. Przewodniczącym komisji doborów był prawie zawsze prof. Pieniążek, ja byłem jej członkiem. Do doboru odmian wprowadzono wtedy odmiany wytrzymałe na mróz, m. in. Cortland, McIntosh, Starking. Było wesoło, kiedy prof. Tomkiewicz zaoponował, gdy usłyszał, że do doboru odmian jabłoni weszła odmiana McIntosh. Profesor uważał, że jest ona bardzo podatna na parcha i nazwał ją "parszywcem amerykańskim". Mimo to weszła ona do doboru i długo była uprawiana w sadach towarowych, a  Z. Borecki jako najlepszy specjalista od tej choroby badał środki najskuteczniej ją zwalczające. W SGGW pełniłem różne obowiązki. Kilkakrotnie byłem prodziekanem i dziekanem Wydziału Ogrodniczego, oraz pierwszym prodziekanem studiów zaocznych na tym wydziale. Brałem udział w komisjach Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Komisje wydziałowe, organa Rady Głównej MSzW i Nauki swoje wnioski przedstawiały radom wydziałowym do akceptacji. Jedną z decyzji było uchwalenie, że studia mają być dwustopniowe. Na studiach magistranckich wprowadzono przedmioty do wyboru. Wprowadziłem m. in. przedmiot "Hodowla i odmianoznawstwo roślin ogrodniczych". Niektóre specjalistyczne przedmioty cieszyły się dużą akceptacją studentów. Na moje wykłady i ćwiczenia z hodowli i odmianoznawstwa sadowniczego uczęszczali prawie wszyscy magistranci. Ku mojej satysfakcji na wykłady z hodowli uczęszczali nawet magistranci z genetyki i z innych specjalizacji. Przychodził na nie m.in. Kazimierz Tomala, specjalizujący się u prof. Nory Krusze w ekonomice ogrodnictwa, późniejszy wieloletni dziekan Wydziału Ogrodniczego. Nie miał on obowiązku słuchania tych wykładów, ale widocznie miał zainteresowania pomologiczne. Po obronie swojej pracy z ekonomiki przeszedł do Katedry Sadownictwa, gdzie podjął pracę naukową.
W latach 1959-1960 jako stypendysta Rockefellera przebywałem w Anglii w John Innes Institute. W John Innes Institute wykonywałem selekcję siewek Koksy Pomarańczowej na stopień ich podatności na mączniaka. W East Malling pracowała dr Irena Modlibowska, a w okresie wojny, znany w Polsce założyciel Sinołęki dr Władysław Filewicz. Wszyscy pracownicy Instytutu bardzo życzliwie go wspominali. Dr Modlibowska znana była wszystkim Polakom, którzy odwiedzali tę stację doświadczalną, a byli tam między innymi dr Oleksiak, dr Jaumień, dr Pitera i dr Czarnecki. Przy okazji zwiedziłem również Szkocki Instytut w Dundee. Tam zapoznałem się z metodą selekcji siewek truskawek na odporność na zgniliznę powodowaną przez grzyb Phytophtora fragariae. Najbardziej efektywny był chyba mój kilkudniowy pobyt w Danii w sadzie w Knuthenborg, skąd udało mi się później sprowadzić zrazy nadzwyczaj cennej odmiany gruszy Konferencja. Pierwszy artykuł o tej odmianie napisałem w "Haśle ogrodniczym" w 1969 r., a prof. Zagaja w czasopiśmie "Co nowego w sadownictwie" w 1977 r. Trzeba dodać, że odmiana ta nie była w Polsce znana. Ani prof. Jankowski ani prof. K. Brzeziński nie wspominają jej. Jest ona uprawiana na zachodzie Europy w wielu krajach, a w Holandii nazywana nawet "królową chłodni". Można ją przetrzymywać do połowy maja. Dziś Konferencja jest już u nas dobrze znana i uprawiana prawie w całym kraju. Ważnymi jej cechami jest duża odporność na parcha gruszowego i coroczne owocowanie drzew.
Przy okazji pobytu w Londynie odwiedzałem zawsze mgr Wincentego Zawadę, żołnierza armii Andersa, przedsiębiorcę, wielkiego entuzjastę nowych pomysłów, prowadzących do wzrostu gospodarczego Polski i Europy. W okresie PRL wszystkie wizyty w krajach Zachodu były bardzo pożyteczne i owocne. Z wizyty w Danii wyniosłem przeświadczenie, że brakuje nam w uprawie gruszy odmiany Konferencja, a z Instytutu w Balsgard i z Alnarp wiedzę, że najprostszą metodą określania dojrzałości zbiorczej owoców jest próba skrobiowa. W Skandynawii porozumiewałem się w języku angielskim. W Anglii, usłyszałem nawet, że mówię nieźle. Na pytanie gdzie się uczyłem języka, odpowiedziałem, że pomogło słuchanie radia BBC.
W latach 1966-1970 już jako profesor zwyczajny zostałem wybrany przez Senat Akademicki prorektorem SGGW. W 1968 r. brałem czynny udział w sympozjum w RFN, poświęconym uprawie czereśni.
Jako prodziekan i dziekan byłem wielokrotnie przewodniczącym komisji rekrutacyjnej. Były to ciężkie obowiązki, tym bardziej że po przyjęciu na studia najlepszych kandydatów, brakowało miejsc w domach akademickich. Na egzaminach było różnie, czasem śmiesznie, np. na zadane pytanie, kto tworzył legiony we Włoszech, odpowiedź brzmiała - Józef Piłsudski. Najbardziej szkoda mi było tych kandydatów, którzy zdawali biologię na "celujący", a oblewali matematykę lub chemię. W takich przypadkach radziłem im, aby jesienią starali się dostać na studia zaoczne, a potem przenieśli na stacjonarne. Jako prodziekan i dziekan miałem prawo skreślania studentów, którzy w terminie nie zaliczyli semestru. Tu łatwo było o pomyłkę. Należało bardzo szczegółowo zbadać, jakie mogły być tego przyczyny. Niektórzy dziekani i prodziekani ściśle trzymali się regulaminu studiów i zwykle skreślali z listy nie patrząc na tragedię człowieka, któremu łamało się przyszłość.
W dziekanacie zwykle pracowały trzy osoby: kierownik, osoba do kontrolowania studiów stacjonarnych, i osoba do kontrolowania zaocznych. Za mojej kadencji kierownikiem była p Danuta Rylke, od studiów stacjonarnych p. Krystyna Szatkowska, a od zaocznych p. Stefania Onichimowska. Bardzo pracowite i solidne. Za mojej kadencji powstała czytelnia i biblioteka wydziałowa w budynku ogrodniczym na pierwszym piętrze.
Profesor wśród swoich współpracowników
Wydział Ogrodniczy SGGW
Po przeniesieniu Katedry Sadownictwa w 1956 roku do Ursynowa, brakowało pól doświadczalnych, przechowalni na owoce, szklarni i ludzi. W Katedrze pracowały wtedy mgr Janina Godziejewska i mgr Franciszka Jaumień. Do pracy przyjęty został młody asystent, mgr Andrzej Golisz. Prawie równocześnie zaczął pracować mgr Sylwester Nowosielski, który przedtem pracował w Skierniewicach, w sadzie pomologicznym. Ponieważ rodzinę miał w Warszawie, blisko Ursynowa, z chęcią zgodził się na pracę w Katedrze i zaczął organizować poletka doświadczalne. Najpierw urządziliśmy tak zwany matecznik, gdzie posadzone zostały krzewy borówki wysokiej przeniesione ze Skierniewic. Pole matecznika ogrodzono siatką, a przy siatce wysadzono mieszańce i siewki jabłoni, także ze Skierniewic. Kilka lat później w środku matecznika posadzono siewki gruszy azjatyckiej. Rosną one do dziś. Niektóre z nich już owocowały. Obok grusz azjatyckich wysadzono także drzewka moreli sprowadzone z Kórnika. Jedna odmiana dawała owoce drobne, ale wspaniałe na dżemy i kompoty. Ta drobnoowocowa morela rośnie teraz (2001) w moim przydomowym ogródku. Jak wiemy, grusze azjatyckie są często brane do hodowli ze względu na wytrzymałość na mróz i na odporność na choroby bakteryjne (Ervinia amylovora). Jednak dotąd w Polsce hodowlą nowych odmian grusz nikt się nie zajmował. Oprócz urządzania matecznika zająłem się trzyhektarowym polem za domami akademickimi. Tam wysadzono najpierw siewki i krzyżówki przywiezione z Sadu Pomologicznego. Po kilku latach mieszańce zaczęły owocować i p.Halina Waszczuk znalazła smaczne mieszańce o aromatycznych owocach. Był to mieszaniec Beforest x Antonówka. Z powodu małej atrakcyjności owoców i braku rumieńca nie został on rozmnożony i po kilku latach zginął. Między rzędami siewek i mieszańców wysadzono kilka odmian jabłoni na podkładkach wegetatywnych, a także drzewka gruszy Komisówka na pigwie. Drzewka jabłoni na kilku podkładkach stanowiły materiał na pracę magisterką (Janusz Gabrysiak), a drzewka Komisówki dostarczyły cennego materiału do pracy doktorskiej mgr Franciszki Jaumień. Na polu tym chwasty zwalczała magistrantka (Genowefa Pępek). W IS w Skierniewicach specjalistką do herbicydów była dr Irena Łażniewska, a w SGGW prof. dr H. Domańska.
Bardzo intensywna praca w Katedrze zaczęła się, kiedy dr Pliszka wrócił z USA, gdzie na Uniwersytecie New Jersey u prof. dr F. Hougha wykonał i obronił pracę doktorską. Zajął się borówką wysoką. Zbudowano nowe, duże namioty foliowe i rozpoczęto rozmnażanie tego krzewu. W pracach bardzo pomocny był mgr Nowosielski. Założono w matecznikach w specjalnych kręgach ciekawe doświadczenie na ziemi przywiezionej z lasu i zwyczajnej ziemi bielicowej z dodatkiem kwaśnego torfu. Zakład dysponował koniem i sprzętem. Koń trzymany był w stajni na Wolicy, zajmował się nim wytrawny pracownik Nowak, mieszkaniec Ursynowa. W Zakładzie, nieocenionym laborantem w Katedrze był Stanisław Młynarczyk. Były to prawdziwe "złote rączki". Do pracy początkowo dojeżdżał ze Skierniewic, później otrzymał mały pokój w "Podkówce", na I piętrze. Tam też mieszkała dr Franciszka Jaumień, a także później prof. Sadowski po powrocie ze studiów w Moskwie.
Pod koniec mego urzędowania w rektoracie (1969) ciężko rozchorowała się na raka żona Julcia i wkrótce zmarła. We Wrocławiu prof. Tołpa robił wyciągi z torfu, które miały leczyć raka. Kilka razy jeździłem po nie, przywoziła je także dr F. Jaumień. Okazało się, że wyciągi te mogły leczyć tylko białaczkę, a nie raka rozszerzającego się w organizmie. Pogrzeb żony odbył się na początku lutego 1970 r. Została pochowana na cmentarzu wojskowym na Powązkach, za zgodą prezesa Związku Kombatantów, jako zasłużony żołnierz AK.
W latach 1979-1982 byłem członkiem Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej przy prezesie Rady Ministrów. Komisja przedstawiała wnioski na profesorów i zatwierdzała habilitacje. Mnie powierzono opracowanie wniosków dla prof. Janiny Pieniążek, Janusza Lipeckiego z Lublina, L. Jankiewicza z IS, H. Skąpskiego, St. Zagaji z IS i innych. Kiedy przy jednym z wniosków na profesora wspomniałem, że kandydat otrzymał dziecięcy "Order Uśmiechu", spotkało się to z lekceważeniem niektórych członków komisji. Jednak moim zdaniem, nagroda ta mówi już wiele o człowieku. Bywali członkowie komisji, którzy nie doceniali twórczej hodowli nowych odmian.Uważali, że sukcesy w hodowli zależą głownie od szczęścia, mniej od metod i znajomości form ojcowskich.
Na początku lat siedemdziesiątych Katedra uzyskała około 30 ha w Zawadach przy ul. Fosa i pola te zostały wyłączone z Zakładu Rolniczego Wilanów. Obora, która tam była została potem wykorzystana na chłodnię i przechowywanie owoców. Kierownikiem pola doświadczalnego w Zawadach został nasz młody absolwent mgr Romuald Dziuban. Zaczęliśmy zakładać doświadczenia. Miało to być pole przede wszystkim dydaktyczne. Trzeba było założyć kolekcję odmian wszystkich gatunków drzew owocowych. Drzewka do tych nasadzeń musiały być przygotowane w szkółkach. W większości zapotrzebowanie na zrazy realizowane było przez Skierniewice. Drzewka wyprodukowały już nasze szkółki, czyli mgr Dziuban. Kolekcja jabłoni założona została na nieco niższym terenie, natomiast czereśni, grusz i wiśni na nieco wyższym. Na dalszych kwaterach zaplanowano kwatery produkcyjne. Posadzono odmiany: Melrose, Gala, Golden Delicious, Jonared i inne. Około 1 ha zostawiono na kolekcję drzew dzikich. Posadzono tam grusze kaukaskie (ze Skierniewic), dzikie czereśnie odporne na raka bakteryjnego, wyselekcjonowane na Wolicy przez K. Łyskanowską. Obok tej kwatery zostawiono pole do nasadzeń mieszańców i siewek hodowlanych. Pole to powierzono pod opiekę dr E. Piterze, który interesował się selekcją otrzymanych w Katedrze mieszańców. Tu wysadzono w latach 70. mieszańce parchoodporne, otrzymane w moim ogródku z zapylenia Fantazja x Primula
Początek lat 70. był dla mnie najbardziej pracowity. Ze względu na obowiązującą jednoetatowość odszedł z Katedry w 1969 prof. Pieniążek. Przejąłem wykłady z sadownictwa. W 1970 r. zostałem przewodniczącym Rady Naukowej Instytutu Sadownictwa. Profesorem zwyczajnym mianowany zostałem w 1971 r.
Dużo czasu poświęcano zagospodarowaniu pola w Zawadach. Sad doświadczalny na Wolicy, gdzie kilku studentów na materiale roślinnym wykonało pracę magisterską, trzeba było zlikwidować. Na tym polu asystent Bolesław Czarnecki zebrał materiał do pracy doktorskiej, którą obronił w 1973 r. Adiunkt Katedry, dr Andrzej Sadowski po przyjeździe z Moskwy wyjechał do USA, a w 1975 na 3 lata do Meksyku. Tymczasem w Katedrze pracowali dr A.Golisz, dr Franciszek Kempski i dr Kazimierz Pliszka. Dr Pliszka zajął się borówką wysoką i brusznicą, a także żurawiną wielkoowocową na nowym polu doświadczalnym w Błoniu k.Prażmowa. Był to teren otrzymany od gminy Prażmów po wykarczowanym lesie, gleba kwaśna nadająca się do tego celu. Pole to porośnięte było dzikimi drzewami, brzeziną, siewkami osiki i innymi siewkami. Te dzikie krzewinki mgr Nowosielski wycinał i częściowo wypalał. Po przygotowaniu pola wysadziliśmy krzewy borówki rozmnożone przez dr Pliszkę. W następnym roku CSO sprowadziło partię krzewów z Holandii. Niestety były to siewki, które po paru latach trzeba było wyciąć.
Profesor Rejman wśród pracowników
Instytutu Sadownictwa w Skierniewicach
Dr Pliszka organizował też cieszące się dużym powodzeniem "Dni borówkowe". Prof. Pieniążek brał w nich także udział od czasu do czasu. "Dni borówkowe" przyczyniły się do rozszerzenia uprawy tego krzewu, bardzo cenionego w uprawie amatorskiej. Swego czasu jeździłem do Radziwiłłowa, do p. Kaweckiego z myślą zaszczepienia tam zapału do uprawy borówki. To się chyba udało, bo jego syn zaczął roślinę tę uprawiać. Trzeba zaznaczyć, że region Radziwiłłowa ma dużo gleb poleśnych i kwaśnych, prawie idealnie nadających się do uprawy borówki. Kancelaria Katedry Sadownictwa, przez wiele lat prowadzona przez Hannę Olkowicz informowała o uprawie, a także rozprowadzała krzewy borówki.
Zapoczątkowana przeze mnie hodowla jabłoni znalazła kilku naśladowców. W IS w Skierniewicach wyselekcjonował kilka odmian jabłoni dr Przybyła, a prof. Zagaja wyselekcjonował kilka obiecujących podkładek jabłoni. Prof. Żurawicz poszczycić się może kilkoma odmianami truskawek, a Jakubowski wyhodował kilka odmian brzoskwiń. Zajmuje się też selekcją moreli. Tak jeden jak i drugi gatunek są uprawiane u nas w cieplejszych regionach kraju i na wyższych stanowiskach. Dla naszych warunków muszą to być odmiany bardziej wytrzymałe na mróz oraz później kwitnące. Ta ostatnia cecha szczególnie musi być brana pod uwagę u moreli, które czasem kwitną w naszych warunkach już przy końcu marca lub na początku kwietnia. Tak jak w hodowli jabłoni, tak w przypadku innych gatunków musi być pod ręką hodowcy kolekcja różnych odmian. Amerykanie nauczyli nas, badając najpierw, co mogą dać takie odmiany jak Jonathan czy Golden Delicious. Takim cennym mieszańcem okazała się krzyżówka Golden Delicious z Jonathanem (Jonagold). Biorąc pod uwagę zapotrzebowanie na nowe odmiany, należy zwrócić uwagę na brak odmian grusz przydatnych do naszego kapryśnego klimatu. Tu też, jak dla jabłoni potrzebujemy nowych odmian odpornych na parcha gruszowego.
Moje wyjazdy w latach 70. do Skierniewic były już bardzo rzadkie. Zebrania Rady Naukowej odbywały się przeważnie raz w roku. Ze Skierniewicami jednak byłem bardzo związany. Pracowałem tam od roku 1939. Maria Unruh przepowiadała mi, że umrę na kwaterze jabłoni pod drzewem. Związanie ze Skierniewicami dokonało się także dzięki hodowli. Zostawiłem tu nie tylko drzewa mateczne, ale także mieszańce i siewki, które od roku 1946 wysadzane były początkowo w Dąbrowicach, a potem w Prusach. W Skierniewicach, zostawiłem wielu przyjaciół i serdecznych znajomych. Mieszkałem tam parę lat z kolegami - Soczkiem, Smolarzem. Przy selekcji mieszańców i siewek wysadzonych w zakładach (Prusy i Dąbrowice) bardzo pomagali w ocenie siewek dr A. Jackiewiczowa, dr W. Dzięcioł, inż. Alina Wojniakiewiczowa i wielu innych. Dr Dzięcioł, zamiłowany sadownik, studia skończył w Związku Radzieckim i rozmowy z nim były zawsze interesujące. Ocena owocujących mieszańców odbywała się w pokoju dr A. Jackiewiczowej, ale dr Dzięcioł zawsze brał w tym udział. Tak Alfreda Jackiewiczowa, jak i Wacław Dzięcioł wykonali pracę doktorską pod moim kierunkiem. Dr Jackiewiczowa badała stan spoczynku u odmian czereśni. Bardzo lubianą postacią była dr Maria Unruh. Zawsze pełna humoru, chętna pomocy dla każdego.

Podróże zagraniczne

Podróże kształcą. Nie ma w tym przesady. Gdyby dr Pliszka nie spędziłby paru dobrych lat w USA, obecnie nie mielibyśmy borówki i żurawiny. Gdybym nie był w Danii, prawdopodobnie nie uprawialibyśmy "Konferencji". Nawet mój krótki pobyt w Egipcie dał mi przekonanie, że podkładka MM 106 może być u nas również rewelacyjna. W Egipcie jest ona doceniana w sadach na glebach lżejszych, gdzie prowadzi się nawadnianie Nilem. W naszych warunkach klimatycznych powinna być wypróbowana na glebach lekkich, lżejszych i nawadnianych. Nasze obserwacje w sadach założonych na Wolicy potwierdzają to przypuszczanie. Nawet nie nawadniane drzewa jabłoni owocowały dobrze i wybarwiały się znakomicie.
W kilku sympozjach, w których brałem udział, najbardziej interesujące było sympozjum czereśniowe w 1972 r. w Weronie. Klimat Włoch sprzyja uprawie tego gatunku. Ponadto Włosi zwiększyli opłacalność uprawy poprzez urozmaicenie przetwórstwa owocowego. Owoce czereśni służą do zrobienia nalewek czereśniowych. Nalewki te zdobyły już rynek amerykański. My mamy również dobre odmiany, a także regiony, gdzie czereśnie mogą być uprawiane z dużym zyskiem. Nasz przemysł przetwórczy jest jednak mało tym zainteresowany. Odmiana czereśni, która mogłaby służyć jako surowiec do wyrobów kompotów – Olbrzymka Napoleona jest u nas prawie nieznana. My moglibyśmy eksportować wczesne owoce do Skandynawii. Potrzebne byłby odmiany dobrze znoszące transport. Trzeba rozwinąć badania odmianowe czereśni i hodowlę. Sympozjum w Hanowerze w 1976 r. - było poświęcone uprawie Vaccinium. Uprawa borówki amerykańskiej w Niemczech zrobiła duże postępy, głównie na Pomorzu, bliżej Bremy i Hamburga. Są próby maszynowego zbioru jagód borówek. Maszyny są stale udoskonalane. My też powinniśmy zbierać jagody maszynami. Nie będzie to dla nas nowość, bo mamy już dobre maszyny do zbioru porzeczki czarnej. Trzeba jednak dodać, że zbiór ręczny będzie zawsze dokładniejszy, ale myśląc o eksporcie musimy go doskonalić. Jagody zebrane maszynowo służyć będą dla potrzeb zamrażalnictwa. W 1981 odbyło się na Węgrzech sympozjum na temat uprawy wiśni. Węgry specjalizują się w tej uprawie i prowadzą twórczą hodowlę nowych odmian wiśni. Węgierskie owoce wiśni eksportowane są do Niemiec. Niektóre odmiany wiśni węgierskich są uprawiane i u nas, ponieważ stara odmiana Łutówka ma wiele wad. Jest wrażliwa na choroby grzybowe i bakteryjne. Zawsze marzyłem o odwiedzeniu Kanady, gdzie klimat jest zbliżony do polskiego.

Emerytura

Po 46 latach pracy w SGGW i po 22 latach pracy jako kierownik Katedry Sadownictwa, w 1984 roku odszedłem na emeryturę. Kierownikiem Katedry został prof. dr Andrzej Sadowski, wybitny znawca problemów sadownictwa, znający tak sadownictwo radzieckie, jak i amerykańskie.
Przed odejściem na emeryturę prof. Sadowski zapytał mnie, czy chciałbym wykładać szkółkarstwo na III roku. Odmówiłem, chciałem bowiem wykładać hodowlę roślin sadowniczych. Żałuję, że mu tego nie powiedziałem. Hodowla mnie zawsze interesowała. Myślę, że studenci korzystali z moich dotychczasowych wykładów z hodowli. Wielu naukowców uważało, że hodowla to wielkie ryzyko i mała nadzieja na poprawę polskiego sadownictwa.
Aleksander Rejman w swoim ogrodzie - 1999r.
Żona prof. Sadowskiego wybrała specjalizację niezmiernie ważną - rośliny antyrakowe. Nikt w Polsce dotąd nie poświęcił tym roślinom tak wiele uwagi jak prof. Ała Sadowska.
 Odchodząc na emeryturę odwiedziłem Skierniewice, aby sprawdzić, co zostało wyselekcjonowane w moich siewkach hodowlanych w Prusach.
W selekcji siewek bardzo pomocny był między innymi dr Witold Kamiński i dyrektor Zakładu Jan Krzewiński. To on zasugerował, aby jedną z siewek odmiany Macoun nazwać Alwa. Alwa już jako wybrana siewka obserwowana była w Prusach na kwaterze i jako jedyna wykazała olbrzymią odporność na mróz i zaowocowała obficie po ostrej zimie 1986/87. Dr Witold Kamiński, pracujący pod kierunkiem dyr. Jana Krzewińskiego zaobserwował także, że jedna siewka mieszańca Kurska x Linda wydaje piękne i smaczne owoce. Okazało się, że siewka ta zauważona była już wcześniej i została rozmnożona w szkółkach Katedry Sadownictwa SGGW. Duża w tym była zasługa mgr Nowosielskiego, który wysadził już ją na podkładce M 9 na Wolicy, w naszym sadzie doświadczalnym. Roman Jagieliński, zwiedzając ten sad, nazwał tę odmianę "Rataj", a ja opisałem jej walory w "Pomologii" pod nazwą Marwit (Maria Grochowska przygotowywała siewki z nasion wybranych z mieszańca Kurska x Linda, a Witold Kamiński zwrócił pierwszy w Prusach uwagę na jej wartość). Marwit jest odmianą późnojesienną, wytrzymałą na mróz, a ważną jej cechą jest odporność liści na czerwonego pajączka (red mite), Panonychus ulmi. Stwierdził to między innymi prof. Zbigniew Dąbrowski. Liście tej odmiany zachowują zdrowotność do późnej jesieni, są grube, błyszczące. Odmiana owocuje corocznie. Nadaje się do sadów produkcyjnych i sadów amatorskich. Na parch i mączniak jest średnio podatna.
Prof. Sadowski jako kierownik Katedry po moim odejściu na emeryturę założył w sadzie w Zawadach kilka interesujących doświadczeń na podkładkach karłowych. .

Uwagi ogólne odnośnie hodowli różnych roślin sadowniczych.

Zapoczątkowana przed wojną przez prof. Józefa Brzezińskiego hodowla i selekcja roślin sadowniczych na Prądniku Czerwonym koło Krakowa, gdzie otrzymano Renetę Prądnicką, po wojnie doczekała się śmiałych kontynuacji. W Skierniewicach pracuje w hodowli już kilka osób. Prof. Edward Żurawicz pracuje nad hodowlą nowych odmian truskawek i czarnej porzeczki, a dr T. Jakubowski nad otrzymaniem wartościowych odmian brzoskwiń i moreli. Już kilkanaście lat wcześniej dr A. Jackiewiczowa otrzymała cenna odmianę Węgierka Dąbrowicka. Podczas okupacji, w 1944 r. krzyżując odmiany Mc Intosh x Linda wyselekcjonowałem z niewielkiej liczby mieszańców odmianę Fantazja. Odmiana ta wzięta do krzyżówki w 1972 r. przez magistrantów Katedry Sadownictwa SGGW, wydała dwie wartościowe odmiany: Witos i Sawa. Cecha odporności tych odmian powstała dzięki drugiej formie rodzicielskiej Primula, która posiada gen pojedynczy, panujący, odziedziczony od Malus floribunda. Krzyżowanie tych dwóch odmian odbyło się w moim ogródku, w Ursynowie, przez naszych magistrantów, m.in. mgr Jana Maciaka. Odmianę Sawa wyselekcjonował dr Emil Pitera  z tych mieszańców. Dr Pitera zajmuje się dalej selekcją i hodowlą jabłoni w sadzie doświadczalnym Katedry Sadownictwa SGGW w Zawadach. Wydaje się, że wzięcie do dalszych krzyżówek do diploidalnej odmiany Sawa, może dać bardzo obiecujące wyniki. Druga odmiana Witos jest trudniejsza i nie powinna być brana do dalszej hodowli, ponieważ jest triploidem i będzie wydawać mało nasion, jeśliby wzięta została do krzyżowań. Jest niepokojącą sprawą brak zainteresowania hodowlą grusz. Robią to Czesi, ale nie my. Być może dr Pitera, który przywiózł z USA odmianę gruszy Magness, oporną na zarazę ogniową, rozpocznie taką pracę. Według mojej znajomości odmian grusz należałoby odmianę Magness skrzyżować z odmianą Komisówka lub Konferencja.
Trudności w hodowli twórczej nowych odmian roślin sadowniczych są różnego rodzaju. Prace hodowlane są długotrwałe i wymagają cierpliwości oraz dużego zamiłowania. Długotrwałość pracy nie sprzyja szybkiemu ogłoszeniu wyników i spodziewanego awansu naukowego. Sponsorem takich prac mógłby być przemysł owocowy, ale musiałby mieć w tym jakiś interes. Może susz gruszek albo kompoty? Lepsze perspektywy wsparcia przez przemysł ma prof. E. Żurawicz zajmujący się hodowlą truskawek i czarnej porzeczki. Nowe odmiany to lepsze przetwory - mrożonki truskawek i soki z czarnej porzeczki. Ważnym czynnikiem zahamowania polskiej hodowli jest brak funduszy. Jednak często jest to także brak wyobraźni, brak myślenia o przyszłości. Do rozwinięcia hodowli jakiegokolwiek gatunku truskawki, maliny, czy porzeczki potrzebnych jest 2-3 pracowników i trochę pola. Jestem przekonany, że redaktor Gieysztor miał rację swego czasu twierdząc, że więcej zajmujemy się przeszłością niż przyszłością.
W tygodniku „Wprost” znany i ceniony dziennikarz Stefan Bratkowski zastanawiał się, co się stanie z gospodarstwami drobnymi, karłowatymi po restrukturyzacji rolnictwa i podaje nawet, że można je zachęcić do upraw np. kiwi. Wydaje się, że jest sporo innych upraw, należałoby na wsi rozszerzać np. uprawy truskawek, malin, borówek itp. Powinny powstawać spółdzielcze chłodnie, tak jak np. w Skandynawii. Drobnego sadownika nie stać na chłodnię, a taka spółdzielcza chłodnia byłaby wielka wygodą i ekonomicznym sukcesem.
We wszystkich gatunkach roślin sadowniczych istnieje pilna potrzeba wyhodowania lepszych odmian. Nawet wśród odmian jabłoni brakuje drzew o owocach późno dojrzewających, wytrzymałych na nasze warunki zimowe i równocześnie odpornych na choroby, będących odmianami deserowymi, dobrze znoszących transport. Wśród grusz nie ma odmian odpornych na mróz i o dużej zdolności przechowalniczej, takiej jak występuje u odmiany Konferencja. Brakuje truskawek o owocach przydatych do przetwórstwa, a także nie podatnych na szarą zgniliznę, plennych itp. Sprowadzane odmiany z Zachodu nie są przystosowane do naszego klimatu. Wcześniej, czy później zginą podczas surowej zimy, tak jak stało się to podczas zimy 1928/1929 kiedy zginęło ponad 50% uprawianych drzew. Chyba, że nasz klimat gwałtownie się zmieni, ale nie sądzę, aby stało się to szybko.
Już na początku XX wieku w Krakowie profesor Józef Breziński i profesor UJ Janczewski rozpoczęli hodowlę, ale oparli się na odmianach zachodnich. Te formy mateczne nie nadawały się do otrzymania odmian wytrzymałych na mróz i odpornych na choroby. Również wtedy brakowało pracowników i pieniędzy. Obecnie jest podobnie, ale nowe odmiany sprowadzane z USA rokują większe nadzieje.
Do hodowli odmian jabłoni nadawać się będą takie odmiany jak Cortland, McIntosh, Prima, Freedom, Liberty itp. Każdy hodowca musi być dobrym znawcą wszystkich odmian uprawianych w danym gatunku i dopiero wtedy zacząć krzyżowanie. Często konieczne jest branie do pracy hodowlanej form dzikich, tak jak zrobili to Amerykanie (Malus floribunda) w jabłoniach, a w truskawkach i gruszach wyszukane formy w pokrewnych gatunkach. Np  w gruszach cenne geny posiadają gatunki azjatyckie np P.ussuriensis. Ta grusza jest nie tylko wytrzymała na mróz, ale także może przekazać odporność na chorobę bakteryjną

Aleksander Rejman, wiosna 2001 roku.

_______________________________________________________________

red. wstępna: Andrzej Rejman

Należy dodać, że Aleksander Rejman był niezwykle aktywny do końca swych dni.
Bardzo cieszyły go odwiedziny współpracowników z Uczelni i Instytutu Sadownictwa, hodowców, działkowców i miłośników ogrodnictwa.
Jego korespondencja m.in. z prof. Pieniążkiem i jego żoną była bardzo ożywiona.
Pamiętam gdy w szpitalu, tuż przed śmiercią wydawało mu się, że przemawia na posiedzeniu Senatu SGGW. 
 Mówił wyraźnie o wielkim znaczeniu hodowli i twórczej pracy badawczej dla rozwoju ogrodnictwa i kraju.
Aleksander Rejman zmarł 17 lutego 2005 roku. (przyp. A.R.)




20 maja br., w jubileuszowym roku obchodów 90-lecia Wydziału Ogrodnictwa i Architektury Krajobrazu SGGW, odbyła się uroczystość odsłonięcia tablicy pamiątkowej poświęconej prof. dr hab. Aleksandrowi Rejmanowi oraz nadania Auli II w budynku 37 (Wydział Ogrodnictwa i Architektury Krajobrazu SGGW) Jego imienia. W uroczystości wziął udział Rektor SGGW – prof. Alojzy Szymański, Dziekan Wydziału Ogrodnictwa i Architektury Krajobrazu SGGW – prof. Marek Szyndel, Kierownik Katedry Sadownictwa SGGW – prof. Kazimierz Tomala oraz wielu wybitnych naukowców, wychowanków, przyjaciół i sympatyków profesora Rejmana. Uroczystego odsłonięcia tablicy dokonał prof. Andrzej Sadowski oraz syn prof. Rejmana – Andrzej Rejman.

5 komentarzy:

  1. Dziękuję za przypomnienie życiorysu Profesora A.Rejmana.
    J.Maciak

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziekuję za umieszczenie tak ciekawego zyciorysu pana Profesora

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo się cieszę,że wspomnienia te zostały opublikowane na stronie wsi Czarna, dziękuję i serdecznie pozdrawiam, Andrzej Rejman, Warszawa

    OdpowiedzUsuń
  4. Lubię czytać wspomnienia Profesora Rejmana a szczególnie te ich fragmenty które opowiadają o Czarnej jakiej już dziś nie ma. Ale dopiero dziś zwróciłem uwagę na to, że Profesor ten strumyk który przepływał niedaleko jego domu nazywa Glemieńcem. Ponieważ i ja kiedyś dość dużo czasu nad Glemieńcem spędzałem, z pewnym zdziwieniem dowiedziałem się gdzieś, że strumyk ten nazywa się Przyrwa, czy jakoś tak... Czy mógł by ktoś zamieszanie w nazwie tego, wypływającego gdzieś z Łukawca lub jeszcze dalej strumyka ostatecznie wyjaśnić ? A strumyk to ciekawy, bo przy " cofce " wód z Wisłoka potrafi wylać się na pastwisko i zagrozić nawet pobliskim gospodarstwom.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Urodziłem i wychowałem się w Czarnej koło strumyka nazywanego GLEMIENIEC,dość często o nim wspominam, chociaz 50 lat juz mieszkam na mazowszu .Przeważnie każdego roku bywam w Czarnej/
      Pozdrawiam Franek R.

      Usuń