Wojenna droga mojego Ojca

Adam Rejman

Wojenna droga mojego Ojca

Poniższy tekst to próba zanotowania i ocalenia pamięci o tym, o czym Ojciec, żołnierz kampanii wrześniowej i weteran II wojny światowej chętnie opowiadał...
Andrzej Rejman, rocznik 1908. Był jednym z 8-miu synów swojej Matki Anny Rejman z domu Czado i Ojca Michała Rejmana. Urodzony i zamieszkały w Czarnej k. Łańcuta, nad Wisłokiem, w przysiółku Zawodzie. Wykształcenie - 4 klasy szkoły podstawowej. Wezwanie mobilizacyjne otrzymał tylko On i jeden z jego braci i, kiedy stawał do walki w obronie Ojczyzny, był ciągle jeszcze 31-letnim kawalerem. Po  przybyciu do punktu mobilizacyjnego w Rzeszowie, otrzymał karabin, plecak, maskę przeciwgazową, mundur i amunicję. Pytałem Ojca o nastroje wśród takich jak On wiejskich chłopaków i ich ówczesne motywacje. Tak... Bardzo chcieli się bić, wg zasady: Czego ten (tu padło ciężkie, żołnierskie słowo) Niemiec tu szuka? To mój dom, moja ziemia, moja miedza. I  chcieli się bić, tylko nie było się czym bić. Bo jak wspominał, cały przydział amunicji, na całą wojnę, wystrzelał w 5 minut, a później pozostała już tylko ucieczka. Na razie jednak wyruszył na wojnę ze swoim oddziałem i kierował się na południowy wschód wiedząc, że do zadań wojska polskiego w tej wojnie i tej okolicy należeć będzie nie tylko walka z Niemcami, ale również ochrona ludności polskiej od Ukraińców.
Wyruszył pieszo. I z tego marszu zapamiętał coś, co widział pierwszy raz w życiu. Widział, jak żołnierze szli i spali. No, ale skoro szli bez przerwy już trzecią dobę śpiąc tylko na krótkich postojach, gdzie popadło... A pierwszy wielki strach przeżył, gdy obudził się w rowie sam, gdy jego oddział zdążył już odmaszerować. Sam, a więc niejako skazany na zatracenie. Bo na tych terenach taki samotny, zbłąkany żołnierz musiał liczyć się ze śmiercią z rąk Ukraińców, którzy polskie wojsko traktowali jako wojsko okupacyjne. A Ukraińcy burzyli się i na Niemców oczekiwali jak na wyzwolicieli. Ostatecznie jednak jakoś do swoich kolegów dołączył. Pewnego razu otrzymał rozkaz przeniesienia meldunku na drugą stronę rzeki, do stacjonującego tam polskiego oddziału. Gdy wracał, „uzbrojony” w rower i karabin, został na moście zatrzymany przez grupę młodych, pijanych Ukraińców. Opowiadał: Zażądali roweru i karabinu. Wiedziałem, że gdy mi te dwie rzeczy zabiorą, dostanę kulę i zrzucą mnie z mostu. Zacząłem ich prosić. Panowie, ja nie mogę wam oddać broni i roweru, bo co powiem swojemu dowódcy ?. A oni dalej swoje. Wreszcie podszedł jakiś starszy człowiek i powiedział do młodziaków: Puśćcie go... Ten Ukrainiec uratował mu wtedy życie. Dobroczyńca? Niekoniecznie... Bo ten człowiek wiedział, że za zamordowanie polskiego żołnierza, nie rozbite jeszcze polskie wojsko, mogło spalić w odwecie nawet kilka pobliskich wsi o innych jeszcze możliwych odwetach nie wspominając. Mądry, starszy człowiek... A ja z tej opowieści zrozumiałem tą straszną prawdę, że na wojnie nie ma tylko dobrych i tylko złych żołnierzy.
Pierwsza potyczka z Niemcami odbyła się w nocy. Tak o niej opowiadał: Postanowiliśmy na jakimś mostku zatrzymać poruszającą się w ciemnościach niemiecką kolumnę zmotoryzowaną, wśród której były również czołgi. Gdy zbliżyły się do mostku, zaczęliśmy je ostrzeliwać z karabinów, bo artylerią nie dysponowaliśmy. Niemcy zatrzymali się, a po chwili zaświecili na raz wszystkie reflektory i plunęli taką lawiną ognia, że ledwie byliśmy w stanie się wycofać. Następna potyczka odbyła się pod Samborem, z tym, że prawdopodobnie chodziło nie tyle o Sambor, co o miasteczko o nazwie Stary Sambor. Szarym świtem podeszliśmy pod położone na wzgórzu miasteczko, gdy zajęte przez Niemców jeszcze spało... Tu powstaje pewna sprawa wymagająca wyjaśnienia przez kompetentnego historyka i przekracza to moje możliwości. Bo choć Ojciec opowiadał o potyczce z Niemcami, to z informacji, które mogłem znaleźć w Internecie nie wynika fakt, że miasteczko to było we wrześniu zajęte przez Niemców, tylko przez Armię Czerwoną. Być może, że zdarzyło się tu i zajęcie przez Niemców, ale też ich późniejsze wycofanie i wejście na te tereny Armii Czerwonej. Bo takie ruchy wojsk miały miejsce, gdy Niemcy i Rosjanie ustalali  w drodze porozumień wspólną granicę. W każdym razie Ojciec nigdy o żadnym kontakcie zbrojnym jego oddziału z Armią Czerwoną nie wspominał.
A tak przebiegała ta potyczka pod Starym Samborem: Cisza. Nagle nad miastem wystrzeliły rakiety. Czerwona, zielona, biała. Po pewnym czasie dostrzegliśmy, że w naszą stronę przesuwa się niemiecka tyraliera. Po chwili byli już tak blisko, że widać było oficera, który z pistoletem w ręku biegł i równał swoje szeregi. Spostrzegłem, że w niskich krzakach jestem sam. Po kilku chwilach odnalazło się jeszcze dwóch kolegów. Każdy z nas miał tylko jeden nabój. Ten przeznaczony dla siebie. Co robić? I  wtedy przypomniało mi się, jak szkolono nas, żeby w takiej sytuacji zamarkować karabin maszynowy. Wnet rozległo się z naszej strony trzykrotne bach! bach! bach! Celowaliśmy w oficera. Trafiliście? – spytałem. A gdzie tam był czas, żeby patrzeć. Trzeba było uciekać, tym bardziej, że Niemcy zalegli. Fortel okazał się skuteczny i zaczęła się ucieczka. Uciekałem sam. Ale już po chwili na muszkę wziął mnie celowniczy niemieckiego karabinu maszynowego, który zaczął ostrzeliwać mnie seriami. Im on częściej i bliżej mnie strzelał, to ja starałem się prędzej uciekać. Był w tym jakiś zwierzęcy odruch, ale i oczywisty błąd. Bo przecież należało natychmiast paść na ziemię i skryć za bodaj jakąś kretówką. Niemiec bił tak, że ziemia gotowała mi się pod nogami. Albo przenosił ogień wyżej, a wtedy kule z diabelskim świstem przelatywały obok mojej głowy (Ojciec dokładnie opisywał i naśladował te świszczące kule, których jazgot porównywał do jakichś diabelskich gwizdów). Ale też musiał ten strzelający Niemiec używać pocisków zakazanych o nazwie dum-dum, bo rozpoznawałem je po innym dźwięku i tym, że jeden całkiem zaprószył mi oczy. Wreszcie wpadłem do takiego „wilczego dołu”, których tam pełno i nastała cisza. Chwila wytchnienia, tylko co to tak ciepło mi w jedną stopę? Zdejmuję buta, a but pełen krwi. Trafił mnie, ale kiedy i gdzie, że  nawet nie poczułem ? A pocisk, być może był to rykoszet, trafił w okolice między dołem brzucha a pachwiną. Po 30, a może 40 latach Ojciec przeszedł na tą pachwinę 2 operacje, bo kontuzja po latach zaczęła się odzywać. Ale wtedy przeżył też inny rodzaj strachu. Już nie przed trafieniem, ale wykrwawieniem. Wspominał: Ten strach, że wykrwawię się w tym dole na śmierć i nikt mnie tu nie znajdzie. I nikt nie będzie wiedział nawet,  jak i gdzie zginąłem. Nie wiem, jak Ojciec w końcu dotarł do swoich, którzy już nieniepokojeni przez Niemców, byli przez nich też poranieni. Szczególnie obsługi karabinów maszynowych mocno ucierpiały od niemieckich moździerzy. Gdy spytałem Ojca, jak zachowywali się ranni żołnierze, czy modlili się, czy wzywali Boga bądź Pana Jezusa i czy umierali jak bohaterowie, odpowiedział: Najczęściej przeraźliwie krzyczeli, miotali przekleństwa i wołali: Boli! Koledzy dobijcie mnie! Niektórych z nich Ojciec znał, bo pochodzili z sąsiadujących z Czarną wiosek.
O  potyczce tej trudno jest znaleźć jakąkolwiek wzmiankę nawet w opracowaniach tych historyków, którzy szczegółowo zajmują się kampanią wrześniową. Ja nieraz zastanawiam się, czy te wydarzenia pod Samborem nie były jednym z ostatnich regularnych działań polskiego wojska w wojnie obronnej 1939 roku. A po bitwie pod Samborem nie rozbite do końca polskie wojsko rozpoczęło przemieszczać się na Węgry. Węgrzy witali Polaków niezwykle serdecznie. Częstowali, czym tylko mogli, a Cygan ze skrzypcami chodził od stolika do stolika i grał „Szła dzieweczka” i „Jeszcze Polska nie zginęła”. I  tak Ojciec został internowany na Węgrzech, gdzie wyleczono go też z odniesionej rany. Było bezpiecznie, syto i nudno. Część z internowanych uciekała do Francji, aby móc znów podjąć walkę z Niemcami. Ojciec wraz z kilkoma kolegami zdecydował się wracać pieszo do Czarnej do domu. W  tym celu potencjalni uciekinierzy wraz z opłaconym przewodnikiem udali się na granicę węgiersko-niemiecką. Ale przewodnik okazał się zdrajcą i zaprowadził wszystkich prosto na punkt niemieckiej straży granicznej. W ten sposób Ojciec zamiast do Czarnej, musiał się udać na prawie 4 lata do Austrii, a później do Niemiec na przymusowe roboty. Nie wiem jak był transportowany, ale wiem jak został w Niemczech przywitany. Na samym początku został wraz z innymi wprowadzony do łaźni. A w łaźni strach, co poleci z prysznica. Woda czy gaz?
Jest interesujące, skąd ci młodzi Polacy mogli już w roku 1939 czy 1940 przypuszczać, że Niemcy mogą puścić gaz? Przecież wtedy ten sposób zabijania ludzi nie był jeszcze znany i stosowany. Z pryszniców poleciała woda. A później musiało być coś w rodzaju obozu przejściowego, bo pewnie stamtąd pochodziła opowieść o Murzynach (jeńcach francuskich?), którzy już jesienią bardzo marzli i, którzy ofiarowując Polakom m.in. zegarki, zamieniali przez druty gotowane ziemniaki, którymi ich karmiono, na chleb. I rozegrał się tam jakiś dramat, kiedy to ci Murzyni zagryźli na śmierć jakiegoś SS-mana. Ostatecznie przed zimą Niemcy dokądś wszystkich tych Murzynów zabrali. Wreszcie Ojciec trafił do bauera nazwiskiem Korber (pisane przez „o” umlaut, czyli o z dwoma kropeczkami i wymawiane jako e) do miejscowości lub koło miejscowości, o nazwie Dirmstein, niedaleko Ludwigshafen. W ten sposób został robotnikiem przymusowym w gospodarstwie w którym, jak i w większości innych w tej okolicy, była winnica.
O  tym, jak dobrym człowiekiem był ten stary Korber, Ojciec mógł opowiadać bez końca. Obciążenie pracą było normalne, wyżywienie takie samo, jakie otrzymywała rodzina gospodarza, obiady spożywane przy wspólnym stole. Ojciec za robotę miał wypłacane kieszonkowe, za które mógł kupować sobie w gospodzie nawet piwo.  Mógł też sam pójść w niedzielę do kościoła. Zawsze jednak z przypiętą do ubrania literą „P” – Polak. W kościele tym miał nawet okazję wraz z kolegami odbyć spowiedź tzw. ogólną, w związku z oczywistymi problemami językowymi. Podobno spowiedź ta była uznana później za ważną w Kościele rzymsko-katolickim, ze względu na specyficzne okoliczności w jakich się odbyła. Kościół (budowla) to musiał być ten Laurentius Kirche, który można sobie obejrzeć w Internecie nawet dziś w miejscowości Dirmstein. Widokówkę z tym kościołem Ojciec przywiózł do Czarnej i ja ją jeszcze pamiętam. Ojciec często chodził sam. Stąd też inne wspomnienie o pewnym „wykroczeniu”, którego się dopuścił częstując się owocami z przydrożnej czereśni nr 5, gdy do Korbera należało drzewo nr 9, na co zwrócono Ojcu uwagę. Również śmiali się Niemcy, gdy spragniony przy pracy w winnicy, nie umiał utoczyć sobie wina z beczki stojącej w piwnicy wśród pól.
Przebywał u Korbera też pewien Polak z Łodzi, który Niemców szczególnie nienawidził. Kiedyś ten Łodziak wyrwał przy stole komuś (będącemu na przepustce synowi Korbera?) oficerski kordzik i go tym kordzikiem poranił. Został zabrany na Gestapo, a kiedy już wrócił, to był tak pobity, że białego skrawka skóry na pokrytym sińcami ciele trudno było znaleźć. Łodziak ten wojnę przeżył, ale powiedział, że więcej od Niemca chleba do ręki nie weźmie i był w tym konsekwentny. Za to w nocy chodził do obory, doił potajemnie krowę i pił jej mleko. Trudno powiedzieć, czy Korber był antyhitlerowcem, ale na patrole policyjne przechodzące ulicą mówił „Hund” (psy) i wtedy kazał Ojcu przenosić się z obiadem na ganek. Bo, gdy zobaczą, że niewolnik siedzi wraz z gospodarzem przy stole, to mogą obydwu wysłać za karę nawet do obozu. W opinii Ojca, Niemcy, których znał i u których przebywał, byli przez Hitlera sterroryzowani. Gdy nikogo podejrzanego nie było w pobliżu Korber pocieszał często Ojca słowami: Nie martw się Andrezej (tak...Andrezej). Będzie jeszcze Polska i będą jeszcze Niemcy.
Miał tam Ojciec (choć być  może było to jeszcze w Austrii?) kontakt z austriackimi studentami wcielonymi do Wehrmachtu, którzy wcale nie kryli się z tym, że nienawidzą Hitlera. Gdy zginął pierwszy syn Korbera, rodzina otrzymała karteczkę z zawiadomieniem, a następnie przez 3 dni chodziła do kościoła na modlitwę. Podobnie gdy zginął drugi... Wreszcie wezwano do wojska trzeciego, najstarszego syna. A był to żonaty już mężczyzna po 30-ce, ojciec 4-letniego synka Armira. Jakże ten chłop płakał i na wojnę iść nie chciał. Urządzono w domu pożegnalne przyjęcie, w którym również mój  Ojciec brał udział. Syn ze łzami w oczach pożegnał się, na koniec wycałował wszystkich, również Ojca i wyjechał. Po dwóch tygodniach przyszła karteczka z zawiadomieniem, że ... „zginął śmiercią bohatera pod Smoleńskiem”. Z zawodu był kierowcą. Te tragiczne wydarzenia nie zmieniły stosunku starego Korbera do zatrudnionych Polaków i do mojego Ojca. Nawet, kiedy raz przy stole jakiś pijany Niemiec chciał Ojca bić, zarzucając mu, że  jest winien tej wojny, stary Korber kazał się awanturnikowi uspokoić i powiedział mu, że jest głupi.
Ojciec uczył się w niewoli niemieckiego i nawet przywiózł ze sobą mały, odręcznie pisany słownik, ale, jak często podkreślała Matka, z niemieckiego nie nauczył się nic. Za to przywiózł, rysowany z wyobraźni przez kolegę, portret Heli – mojej Matki, która jednak do prawdziwej Heli nie była, w moim odczuciu, podobna ani w ząb, choć niewątpliwie na portrecie narysowana była młoda, ładna dziewczyna. Ale oto w tym względnie spokojnym okresie przyszedł trudny moment, który mógł mieć tragiczne konsekwencje. Pewnego razu przyszli niemieccy policjanci, którzy wielokrotnie pytali Ojca o jego nazwisko. Rajman? Nie, odpowiadał Ojciec... Rejman. Jeszcze raz...Rajman ? Nie... Rejman... I  tak przez kilka dni pytali i proponowali drobną zmianę w pisowni i wymowie nazwiska, za co obiecywali status folksdojcza, a w nagrodę karabin i zaszczyt podjęcia walki w obronie nowej ojczyzny, na froncie wschodnim. Ojciec konsekwentnie odmawiał, bo jak twierdził, zawsze czuł się Polakiem, a na dodatek nie miał ochoty zginąć, tym razem za Hitlera. I choć za odmowę też straszyli wysłaniem do obozu koncentracyjnego, to w końcu dali spokój. Wreszcie, gdy wojna jeszcze trwała, rodzinie w Czarnej udało się załatwić Ojcu zwolnienie. Po prostu bracia znaleźli chętnego na wyjazd do Niemiec Ukraińca i taka wymiana była możliwa.
Podróż powrotna  odbywała się koleją i wiodła m.in. przez Breslau (Wrocław), który był już częściowo zbombardowany (dworzec). I  też miała pewien dramatyczny moment. Bo oto Ojciec jechał z wojskowym transportem w towarowym wagonie z Niemcami, którzy udawali się na front wschodni, czyli praktycznie na pewną śmierć. Niemcy byli pijani i w pewnym momencie otworzyli drzwi, żeby wyrzucić w biegu tego skulonego w kącie „śmierdzącego Polaka”. Dopiero interwencja niemieckiego oficera uratowała mu  w ostatniej chwili życie. Po przybyciu do Czarnej Ojciec był mocno zdezorientowany. Dopiero tu z przerażeniem dowiedział się, a nawet zobaczył na własne oczy, jak Niemcy mordują Żydów, jak traktują Polaków i na czym polega prawdziwa groza tej wojny. Bo gdy był u Niemca i był gotów to przysięgnąć, to ani On, ani Niemcy nie wiedzieli o niemieckich zbrodniach w okupowanej Polsce nic, choć przecież o obozach w Niemczech, których się bali, coś tam słyszeli.
Dla miłośników mocnych wrażeń opowiem jeszcze jedną zapamiętaną przeze mnie z pobytu Ojca w niemieckiej niewoli wojenną historię. To nocne bombardowanie pobliskiego Ludwigshafen (wtedy i obecnie siedziba firmy BASF), którego był świadkiem. Ryk samolotowych motorów, reflektory, błyski, detonacje. W pewnym momencie dwa reflektory uchwyciły jakiegoś Anglika i jego bombowiec „w krzyż” i rozpoczęło się polowanie. Anglik prawo - lewo, prawo - lewo. Wreszcie, za którymś razem im się wyrwał, aby zniknąć w ciemnościach i wtedy  rozległy się nasze, Polaków, oklaski.
Wnet względna sielanka z pierwszych dni po powrocie do Czarnej się skończyła, gdy zaczepił go starszy brat Władysław i zakomunikował: Musisz się gdzieś zapisać, bo tu każdy gdzieś należy. Niedługo po tym, wstępując do podziemia (BCh), składał gdzieś w odludnym miejscu przysięgę na Boga Wszechmogącego i  Krzyż. Wiele lat po wojnie Ojciec miał życzenie, aby któryś z jego synów odnalazł i odwiedził rodzinę Korberów, a na grobie starego Korbera złożył kwiaty. Taka wizyta odbyła się. Z ludzi, o których opowiadał, żyła jeszcze prawie 100-letnia żona Korbera, córki i wnuk, 4-letni podczas wojny Armin.  Z gospodarstwa (winnice, piwnice) nie zostało prawie nic, a żona Korbera Ojca nie pamiętała i powiedziała tylko, że „tylu ich się tu przewinęło”... Wnuk starego Korbera pracował w urzędzie gminy, a atmosfera towarzysząca tej wizycie była dość chłodna. Oni, moim zdaniem, nie rozumieli, co może oznaczać ciepłe słowo wypowiedziane przez Polaka do Niemca, po takiej wojnie. Inna rzecz, że w owym czasie panowała wśród Niemców jakaś szczególna atmosfera podejrzliwości w stosunku do przybyszy ze wschodu w związku z jakąś szpiegowską aferą. Atmosfera ta nie uległa dużej zmianie, nawet, gdy na grobie starego Paula Korbera zostały złożone zgodnie z wolą Ojca, kwiaty. W jakiś czas później przyszedł od nich do Czarnej list, w którym starsza pani Korber przesłała coś dla niej bardzo cennego, a było to zdjęcie najstarszego syna w hitlerowskim mundurze, z hitlerowską „gapą” oraz tekstem (cytuję z pamięci): Śpisz nasz synku kochany tam w Rosji, w tej nieludzkiej ziemi. Nasze serca krwawią. Jesteśmy z Tobą, nasz ukochany. I  na koniec: Zginął śmiercią bohatera. Nie muszę chyba dodawać, że w naszym domu w Czarnej, to zdjęcie, ten tekst i to uczucie, którym biedna niemiecka Matka darzyła swojego najstarszego syna, wywołały uczucia, oględnie rzecz ujmując, mieszane.
Wojna w życiu Ojca trwała do końca i nie opuściła go nigdy. Podobno, gdy wrócił do Czarnej, często powtarzał, że człowiek jest nikim. Nie skończyła się nawet wtedy, kiedy wiele lat po jej zakończeniu, przyjechał „polonezem” w odwiedziny z Jeleniej Góry pan Gargula (Gargała?), najserdeczniejszy przyjaciel Ojca z niemieckiej niewoli. Pytałem Matki, jak wyglądało to spotkanie po latach. Odpowiedziała: Spili się obaj do nieprzytomności i nawet sobie nic nie pogadali, tylko siedzieli naprzeciw siebie i płakali. Tu warto dodać, że Ojciec był zawsze 100-procentowym abstynentem. Syn pana Garguli widząc, co się dzieje, wnet zapakował swojego Ojca do samochodu i odjechał. Po raz ostatni wojna w życiu Ojca odezwała się, gdy był już na łożu śmierci, a nie była to śmierć lekka. W pewnym momencie mocno udręczony cierpieniem, zawołał: Dlaczego ten Niemiec mnie wtedy nie trafił?!!! Niedługo potem zmarł i został pochowany na czarnieńskim cmentarzu. Po jakimś czasie dołączyła do Niego jego żona a moja Matka, Helena...
Adam Rejman, rocznik 1948 z Czarnej k. Łańcuta, tekst pisany w połowie stycznia 2016 r.


P.S.  Był czas, kiedy często zastanawiałem się, dlaczego Ojciec tak dużo i chętnie o tej wojnie opowiadał. Dziś nie mam już raczej wątpliwości, że to, co  przeżywał do końca swoich dni, to była trauma i coś, co nazywa się syndromem pola bitwy. Udzielając wielu informacji księdzu Piętowskiemu na temat ruchu oporu w Czarnej, wniósł z pewnością swój wkład w powstanie czarnieńskiej monografii. Czy był bohaterem?  Może i trochę tak było, choć nigdy na ten temat się nie wypowiedział, ale kiedy opowiadał o swoich przeżyciach nie ukrywał, jak czasami był biedny, a i łzę uronić potrafił. Bez wielkiego entuzjazmu odnosił się do powracającego kilkakrotnie problemu niemieckich odszkodowań za roboty przymusowe i nigdy nie zgodził się zapisać do ZBOWiD-u, choć był namawiany. Gdy umarł, ksiądz Piętowski miał powiedzieć : Szkoda... Bo o tak wiele rzeczy chciałem Go jeszcze zapytać...

3 komentarze:

  1. Dziękuję Pani Mario za zamieszczenie przesłanego zdjęcia na którym widnieje mój Ojciec w niemieckim drelichu w widoczną literką " P " - Pole........ Pozdrawiam ! Adam Rejman

    OdpowiedzUsuń
  2. Mamy Pani Mario mały błąd...I jeśli zależy Pani aby mój komentarz był perfekcyjny, trzeba by literkę " w " , zamienić na " z "..............w niemieckim drelichu z widoczną literką... To mój błąd, ale kto wie czy też nie wina to mojego komputera, który czasem sam zamienia mi litery, nawet już po wydrukowaniu...

    OdpowiedzUsuń
  3. Wow ! Zapomniałem że Pani Maria może zamieścić dwa komentarze pod rząd a nie może w komentarzu zamienić nawet jednej literki... Pozdrawiam Czarnian !

    OdpowiedzUsuń