Wojenna droga mojego
Ojca
Poniższy tekst to próba zanotowania i ocalenia pamięci o tym,
o czym Ojciec, żołnierz kampanii wrześniowej i weteran II wojny światowej
chętnie opowiadał...
Andrzej Rejman, rocznik 1908. Był jednym z 8-miu synów
swojej Matki Anny Rejman z domu Czado i Ojca Michała Rejmana. Urodzony i
zamieszkały w Czarnej k. Łańcuta, nad Wisłokiem, w przysiółku Zawodzie.
Wykształcenie - 4 klasy szkoły podstawowej. Wezwanie mobilizacyjne otrzymał
tylko On i jeden z jego braci i, kiedy stawał do walki w obronie Ojczyzny, był
ciągle jeszcze 31-letnim kawalerem. Po przybyciu do punktu
mobilizacyjnego w Rzeszowie, otrzymał karabin, plecak, maskę
przeciwgazową, mundur i amunicję. Pytałem Ojca o nastroje wśród takich jak On
wiejskich chłopaków i ich ówczesne motywacje. Tak... Bardzo chcieli się bić, wg
zasady: Czego ten (tu padło ciężkie, żołnierskie słowo) Niemiec tu szuka? To
mój dom, moja ziemia, moja miedza. I chcieli się bić, tylko nie było się
czym bić. Bo jak wspominał, cały przydział amunicji, na całą wojnę, wystrzelał
w 5 minut, a później pozostała już tylko ucieczka. Na razie jednak wyruszył na
wojnę ze swoim oddziałem i kierował się na południowy wschód wiedząc, że
do zadań wojska polskiego w tej wojnie i tej okolicy należeć będzie nie tylko
walka z Niemcami, ale również ochrona ludności polskiej od Ukraińców.
Wyruszył pieszo. I z tego marszu zapamiętał coś, co widział
pierwszy raz w życiu. Widział, jak żołnierze szli i spali. No, ale skoro szli
bez przerwy już trzecią dobę śpiąc tylko na krótkich postojach, gdzie
popadło... A pierwszy wielki strach przeżył, gdy obudził się w rowie sam, gdy
jego oddział zdążył już odmaszerować. Sam, a więc niejako skazany na
zatracenie. Bo na tych terenach taki samotny, zbłąkany żołnierz musiał liczyć
się ze śmiercią z rąk Ukraińców, którzy polskie wojsko traktowali jako wojsko
okupacyjne. A Ukraińcy burzyli się i na Niemców oczekiwali jak na
wyzwolicieli. Ostatecznie jednak jakoś do swoich kolegów dołączył. Pewnego razu
otrzymał rozkaz przeniesienia meldunku na drugą stronę rzeki, do stacjonującego
tam polskiego oddziału. Gdy wracał, „uzbrojony” w rower i karabin, został na
moście zatrzymany przez grupę młodych, pijanych Ukraińców. Opowiadał: Zażądali
roweru i karabinu. Wiedziałem, że gdy mi te dwie rzeczy zabiorą, dostanę kulę i
zrzucą mnie z mostu. Zacząłem ich prosić. Panowie, ja nie mogę wam oddać broni
i roweru, bo co powiem swojemu dowódcy ?. A oni dalej swoje. Wreszcie podszedł
jakiś starszy człowiek i powiedział do młodziaków: Puśćcie go... Ten Ukrainiec
uratował mu wtedy życie. Dobroczyńca? Niekoniecznie... Bo ten człowiek
wiedział, że za zamordowanie polskiego żołnierza, nie rozbite jeszcze polskie
wojsko, mogło spalić w odwecie nawet kilka pobliskich wsi o innych jeszcze
możliwych odwetach nie wspominając. Mądry, starszy człowiek... A ja z tej
opowieści zrozumiałem tą straszną prawdę, że na wojnie nie ma tylko dobrych i
tylko złych żołnierzy.
Pierwsza potyczka z Niemcami odbyła się w nocy. Tak o niej
opowiadał: Postanowiliśmy na jakimś mostku zatrzymać poruszającą się w
ciemnościach niemiecką kolumnę zmotoryzowaną, wśród której były również czołgi.
Gdy zbliżyły się do mostku, zaczęliśmy je ostrzeliwać z karabinów, bo artylerią
nie dysponowaliśmy. Niemcy zatrzymali się, a po chwili zaświecili na raz wszystkie
reflektory i plunęli taką lawiną ognia, że ledwie byliśmy w stanie się wycofać.
Następna potyczka odbyła się pod Samborem, z tym, że prawdopodobnie chodziło
nie tyle o Sambor, co o miasteczko o nazwie Stary Sambor. Szarym świtem
podeszliśmy pod położone na wzgórzu miasteczko, gdy zajęte przez Niemców
jeszcze spało... Tu powstaje pewna sprawa wymagająca wyjaśnienia przez
kompetentnego historyka i przekracza to moje możliwości. Bo choć Ojciec
opowiadał o potyczce z Niemcami, to z informacji, które mogłem znaleźć w Internecie
nie wynika fakt, że miasteczko to było we wrześniu zajęte przez Niemców, tylko
przez Armię Czerwoną. Być może, że zdarzyło się tu i zajęcie przez Niemców, ale
też ich późniejsze wycofanie i wejście na te tereny Armii Czerwonej. Bo takie ruchy
wojsk miały miejsce, gdy Niemcy i Rosjanie ustalali w drodze porozumień
wspólną granicę. W każdym razie Ojciec nigdy o żadnym kontakcie zbrojnym jego
oddziału z Armią Czerwoną nie wspominał.
A tak przebiegała ta potyczka pod Starym Samborem: Cisza.
Nagle nad miastem wystrzeliły rakiety. Czerwona, zielona, biała. Po pewnym
czasie dostrzegliśmy, że w naszą stronę przesuwa się niemiecka tyraliera. Po
chwili byli już tak blisko, że widać było oficera, który z pistoletem w ręku
biegł i równał swoje szeregi. Spostrzegłem, że w niskich krzakach jestem sam.
Po kilku chwilach odnalazło się jeszcze dwóch kolegów. Każdy z nas miał tylko
jeden nabój. Ten przeznaczony dla siebie. Co robić? I wtedy przypomniało
mi się, jak szkolono nas, żeby w takiej sytuacji zamarkować karabin maszynowy.
Wnet rozległo się z naszej strony trzykrotne bach! bach! bach! Celowaliśmy
w oficera. Trafiliście? – spytałem. A gdzie tam był czas, żeby patrzeć.
Trzeba było uciekać, tym bardziej, że Niemcy zalegli. Fortel okazał się
skuteczny i zaczęła się ucieczka. Uciekałem sam. Ale już po chwili na muszkę
wziął mnie celowniczy niemieckiego karabinu maszynowego, który zaczął
ostrzeliwać mnie seriami. Im on częściej i bliżej mnie strzelał, to ja starałem
się prędzej uciekać. Był w tym jakiś zwierzęcy odruch, ale i oczywisty błąd. Bo
przecież należało natychmiast paść na ziemię i skryć za bodaj jakąś kretówką.
Niemiec bił tak, że ziemia gotowała mi się pod nogami. Albo przenosił ogień
wyżej, a wtedy kule z diabelskim świstem przelatywały obok mojej głowy (Ojciec
dokładnie opisywał i naśladował te świszczące kule, których jazgot porównywał
do jakichś diabelskich gwizdów). Ale też musiał ten strzelający Niemiec używać
pocisków zakazanych o nazwie dum-dum, bo rozpoznawałem je po innym dźwięku i tym,
że jeden całkiem zaprószył mi oczy. Wreszcie wpadłem do takiego „wilczego dołu”,
których tam pełno i nastała cisza. Chwila wytchnienia, tylko co to tak ciepło
mi w jedną stopę? Zdejmuję buta, a but pełen krwi. Trafił mnie, ale kiedy
i gdzie, że nawet nie poczułem ? A pocisk, być może był to rykoszet,
trafił w okolice między dołem brzucha a pachwiną. Po 30, a może 40
latach Ojciec przeszedł na tą pachwinę 2 operacje, bo kontuzja po latach
zaczęła się odzywać. Ale wtedy przeżył też inny rodzaj strachu. Już nie przed
trafieniem, ale wykrwawieniem. Wspominał: Ten strach, że
wykrwawię się w tym dole na śmierć i nikt mnie tu nie znajdzie. I nikt nie
będzie wiedział nawet, jak i gdzie zginąłem. Nie wiem, jak Ojciec w końcu
dotarł do swoich, którzy już nieniepokojeni przez Niemców, byli przez nich też
poranieni. Szczególnie obsługi karabinów maszynowych mocno ucierpiały od
niemieckich moździerzy. Gdy spytałem Ojca, jak zachowywali się ranni żołnierze,
czy modlili się, czy wzywali Boga bądź Pana Jezusa i czy umierali jak
bohaterowie, odpowiedział: Najczęściej przeraźliwie krzyczeli, miotali
przekleństwa i wołali: Boli! Koledzy dobijcie mnie! Niektórych z nich Ojciec
znał, bo pochodzili z sąsiadujących z Czarną wiosek.
O potyczce tej trudno jest znaleźć jakąkolwiek wzmiankę
nawet w opracowaniach tych historyków, którzy szczegółowo zajmują się kampanią
wrześniową. Ja nieraz zastanawiam się, czy te wydarzenia pod Samborem nie były
jednym z ostatnich regularnych działań polskiego wojska w wojnie obronnej 1939
roku. A po bitwie pod Samborem nie rozbite do końca polskie wojsko rozpoczęło
przemieszczać się na Węgry. Węgrzy witali Polaków niezwykle serdecznie. Częstowali,
czym tylko mogli, a Cygan ze skrzypcami chodził od stolika do stolika i grał „Szła
dzieweczka” i „Jeszcze Polska nie zginęła”. I tak Ojciec został
internowany na Węgrzech, gdzie wyleczono go też z odniesionej rany. Było
bezpiecznie, syto i nudno. Część z internowanych uciekała do Francji, aby móc
znów podjąć walkę z Niemcami. Ojciec wraz z kilkoma kolegami zdecydował się
wracać pieszo do Czarnej do domu. W tym celu potencjalni uciekinierzy
wraz z opłaconym przewodnikiem udali się na granicę węgiersko-niemiecką. Ale
przewodnik okazał się zdrajcą i zaprowadził wszystkich prosto na punkt niemieckiej
straży granicznej. W ten sposób Ojciec zamiast do Czarnej, musiał się udać na
prawie 4 lata do Austrii, a później do Niemiec na przymusowe roboty. Nie wiem
jak był transportowany, ale wiem jak został w Niemczech przywitany. Na samym
początku został wraz z innymi wprowadzony do łaźni. A w łaźni strach, co poleci
z prysznica. Woda czy gaz?
Jest interesujące, skąd ci młodzi Polacy mogli już w roku
1939 czy 1940 przypuszczać, że Niemcy mogą puścić gaz? Przecież wtedy ten
sposób zabijania ludzi nie był jeszcze znany i stosowany. Z pryszniców
poleciała woda. A później musiało być coś w rodzaju obozu przejściowego, bo
pewnie stamtąd pochodziła opowieść o Murzynach (jeńcach francuskich?), którzy
już jesienią bardzo marzli i, którzy ofiarowując Polakom m.in. zegarki,
zamieniali przez druty gotowane ziemniaki, którymi ich karmiono, na chleb. I
rozegrał się tam jakiś dramat, kiedy to ci Murzyni zagryźli na śmierć jakiegoś
SS-mana. Ostatecznie przed zimą Niemcy dokądś wszystkich tych Murzynów zabrali.
Wreszcie Ojciec trafił do bauera nazwiskiem Korber (pisane przez „o” umlaut,
czyli o z dwoma kropeczkami i wymawiane jako e) do miejscowości lub koło
miejscowości, o nazwie Dirmstein, niedaleko Ludwigshafen. W ten sposób
został robotnikiem przymusowym w gospodarstwie w którym, jak i w większości
innych w tej okolicy, była winnica.
O tym, jak dobrym człowiekiem był ten stary Korber,
Ojciec mógł opowiadać bez końca. Obciążenie pracą było normalne, wyżywienie
takie samo, jakie otrzymywała rodzina gospodarza, obiady spożywane przy
wspólnym stole. Ojciec za robotę miał wypłacane kieszonkowe, za które mógł
kupować sobie w gospodzie nawet piwo. Mógł też sam pójść w niedzielę
do kościoła. Zawsze jednak z przypiętą do ubrania literą „P” – Polak. W
kościele tym miał nawet okazję wraz z kolegami odbyć spowiedź tzw. ogólną, w
związku z oczywistymi problemami językowymi. Podobno spowiedź ta była
uznana później za ważną w Kościele rzymsko-katolickim, ze względu na
specyficzne okoliczności w jakich się odbyła. Kościół (budowla) to musiał być
ten Laurentius Kirche, który można sobie obejrzeć w Internecie nawet dziś
w miejscowości Dirmstein. Widokówkę z tym kościołem Ojciec przywiózł do Czarnej
i ja ją jeszcze pamiętam. Ojciec często chodził sam. Stąd też inne wspomnienie
o pewnym „wykroczeniu”, którego się dopuścił częstując się owocami z przydrożnej
czereśni nr 5, gdy do Korbera należało drzewo nr 9, na co zwrócono Ojcu uwagę.
Również śmiali się Niemcy, gdy spragniony przy pracy w winnicy, nie umiał
utoczyć sobie wina z beczki stojącej w piwnicy wśród pól.
Przebywał u Korbera też pewien Polak z Łodzi, który Niemców
szczególnie nienawidził. Kiedyś ten Łodziak wyrwał przy stole komuś (będącemu
na przepustce synowi Korbera?) oficerski kordzik i go tym kordzikiem poranił.
Został zabrany na Gestapo, a kiedy już wrócił, to był tak pobity, że białego
skrawka skóry na pokrytym sińcami ciele trudno było znaleźć. Łodziak ten wojnę
przeżył, ale powiedział, że więcej od Niemca chleba do ręki nie weźmie i był w
tym konsekwentny. Za to w nocy chodził do obory, doił potajemnie krowę i pił
jej mleko. Trudno powiedzieć, czy Korber był antyhitlerowcem, ale na patrole
policyjne przechodzące ulicą mówił „Hund” (psy) i wtedy kazał Ojcu przenosić
się z obiadem na ganek. Bo, gdy zobaczą, że niewolnik siedzi wraz z gospodarzem
przy stole, to mogą obydwu wysłać za karę nawet do obozu. W opinii Ojca, Niemcy,
których znał i u których przebywał, byli przez Hitlera sterroryzowani. Gdy
nikogo podejrzanego nie było w pobliżu Korber pocieszał często Ojca słowami:
Nie martw się Andrezej (tak...Andrezej). Będzie jeszcze Polska i będą jeszcze
Niemcy.
Miał tam Ojciec (choć być może było to jeszcze w
Austrii?) kontakt z austriackimi studentami wcielonymi do Wehrmachtu, którzy
wcale nie kryli się z tym, że nienawidzą Hitlera. Gdy zginął pierwszy syn
Korbera, rodzina otrzymała karteczkę z zawiadomieniem, a następnie przez 3
dni chodziła do kościoła na modlitwę. Podobnie gdy zginął drugi... Wreszcie
wezwano do wojska trzeciego, najstarszego syna. A był to żonaty już mężczyzna
po 30-ce, ojciec 4-letniego synka Armira. Jakże ten chłop płakał i na wojnę iść
nie chciał. Urządzono w domu pożegnalne przyjęcie, w którym również mój
Ojciec brał udział. Syn ze łzami w oczach pożegnał się, na koniec wycałował
wszystkich, również Ojca i wyjechał. Po dwóch tygodniach przyszła karteczka z
zawiadomieniem, że ... „zginął śmiercią bohatera pod Smoleńskiem”. Z zawodu był
kierowcą. Te tragiczne wydarzenia nie zmieniły stosunku starego Korbera do
zatrudnionych Polaków i do mojego Ojca. Nawet, kiedy raz przy stole jakiś
pijany Niemiec chciał Ojca bić, zarzucając mu, że jest winien tej wojny,
stary Korber kazał się awanturnikowi uspokoić i powiedział mu, że jest głupi.
Ojciec uczył się w niewoli niemieckiego i nawet przywiózł ze
sobą mały, odręcznie pisany słownik, ale, jak często podkreślała Matka, z
niemieckiego nie nauczył się nic. Za to przywiózł, rysowany z wyobraźni przez
kolegę, portret Heli – mojej Matki, która jednak do prawdziwej Heli nie była, w
moim odczuciu, podobna ani w ząb, choć niewątpliwie na portrecie narysowana
była młoda, ładna dziewczyna. Ale oto w tym względnie spokojnym okresie
przyszedł trudny moment, który mógł mieć tragiczne konsekwencje. Pewnego razu
przyszli niemieccy policjanci, którzy wielokrotnie pytali Ojca o jego nazwisko.
Rajman? Nie, odpowiadał Ojciec... Rejman. Jeszcze raz...Rajman ? Nie...
Rejman... I tak przez kilka dni pytali i proponowali drobną zmianę w
pisowni i wymowie nazwiska, za co obiecywali status folksdojcza, a w nagrodę
karabin i zaszczyt podjęcia walki w obronie nowej ojczyzny, na froncie
wschodnim. Ojciec konsekwentnie odmawiał, bo jak twierdził, zawsze czuł się
Polakiem, a na dodatek nie miał ochoty zginąć, tym razem za Hitlera. I choć za odmowę też straszyli wysłaniem do obozu koncentracyjnego, to w
końcu dali spokój. Wreszcie, gdy wojna jeszcze trwała, rodzinie w Czarnej udało
się załatwić Ojcu zwolnienie. Po prostu bracia znaleźli chętnego na wyjazd do
Niemiec Ukraińca i taka wymiana była możliwa.
Podróż powrotna odbywała się koleją i wiodła m.in.
przez Breslau (Wrocław), który był już częściowo zbombardowany (dworzec).
I też miała pewien dramatyczny moment. Bo oto Ojciec jechał z wojskowym
transportem w towarowym wagonie z Niemcami, którzy udawali się na front
wschodni, czyli praktycznie na pewną śmierć. Niemcy byli pijani i w pewnym
momencie otworzyli drzwi, żeby wyrzucić w biegu tego skulonego w kącie „śmierdzącego
Polaka”. Dopiero interwencja niemieckiego oficera uratowała mu w
ostatniej chwili życie. Po przybyciu do Czarnej Ojciec był mocno
zdezorientowany. Dopiero tu z przerażeniem dowiedział się, a nawet
zobaczył na własne oczy, jak Niemcy mordują Żydów, jak traktują Polaków i na
czym polega prawdziwa groza tej wojny. Bo gdy był u Niemca i był gotów to przysięgnąć,
to ani On, ani Niemcy nie wiedzieli o niemieckich zbrodniach w okupowanej
Polsce nic, choć przecież o obozach w Niemczech, których się bali, coś tam
słyszeli.
Dla miłośników mocnych wrażeń opowiem jeszcze jedną
zapamiętaną przeze mnie z pobytu Ojca w niemieckiej niewoli wojenną
historię. To nocne bombardowanie pobliskiego Ludwigshafen (wtedy i obecnie
siedziba firmy BASF), którego był świadkiem. Ryk samolotowych motorów,
reflektory, błyski, detonacje. W pewnym momencie dwa reflektory uchwyciły
jakiegoś Anglika i jego bombowiec „w krzyż” i rozpoczęło się polowanie. Anglik
prawo - lewo, prawo - lewo. Wreszcie, za którymś razem im się wyrwał, aby
zniknąć w ciemnościach i wtedy rozległy się nasze, Polaków, oklaski.
Wnet względna sielanka z pierwszych dni po powrocie do
Czarnej się skończyła, gdy zaczepił go starszy brat Władysław i zakomunikował:
Musisz się gdzieś zapisać, bo tu każdy gdzieś należy. Niedługo po tym,
wstępując do podziemia (BCh), składał gdzieś w odludnym miejscu przysięgę na
Boga Wszechmogącego i Krzyż. Wiele lat po wojnie Ojciec miał życzenie,
aby któryś z jego synów odnalazł i odwiedził rodzinę Korberów, a na grobie starego
Korbera złożył kwiaty. Taka wizyta odbyła się. Z ludzi, o których opowiadał,
żyła jeszcze prawie 100-letnia żona Korbera, córki i wnuk, 4-letni podczas
wojny Armin. Z gospodarstwa (winnice, piwnice) nie zostało prawie nic, a
żona Korbera Ojca nie pamiętała i powiedziała tylko, że „tylu ich się tu
przewinęło”... Wnuk starego Korbera pracował w urzędzie gminy, a atmosfera
towarzysząca tej wizycie była dość chłodna. Oni, moim zdaniem, nie rozumieli,
co może oznaczać ciepłe słowo wypowiedziane przez Polaka do Niemca, po takiej
wojnie. Inna rzecz, że w owym czasie panowała wśród Niemców jakaś szczególna
atmosfera podejrzliwości w stosunku do przybyszy ze wschodu w związku z jakąś
szpiegowską aferą. Atmosfera ta nie uległa dużej zmianie, nawet, gdy na grobie
starego Paula Korbera zostały złożone zgodnie z wolą Ojca, kwiaty. W jakiś czas
później przyszedł od nich do Czarnej list, w którym starsza pani Korber
przesłała coś dla niej bardzo cennego, a było to zdjęcie najstarszego syna w
hitlerowskim mundurze, z hitlerowską „gapą” oraz tekstem (cytuję z pamięci):
Śpisz nasz synku kochany tam w Rosji, w tej nieludzkiej ziemi. Nasze serca
krwawią. Jesteśmy z Tobą, nasz ukochany. I na koniec: Zginął śmiercią
bohatera. Nie muszę chyba dodawać, że w naszym domu w Czarnej, to zdjęcie, ten
tekst i to uczucie, którym biedna niemiecka Matka darzyła swojego najstarszego
syna, wywołały uczucia, oględnie rzecz ujmując, mieszane.
Wojna w życiu Ojca trwała do końca i nie opuściła go nigdy.
Podobno, gdy wrócił do Czarnej, często powtarzał, że człowiek jest nikim. Nie
skończyła się nawet wtedy, kiedy wiele lat po jej zakończeniu, przyjechał „polonezem”
w odwiedziny z Jeleniej Góry pan Gargula (Gargała?), najserdeczniejszy
przyjaciel Ojca z niemieckiej niewoli. Pytałem Matki, jak wyglądało to
spotkanie po latach. Odpowiedziała: Spili się obaj do nieprzytomności i nawet
sobie nic nie pogadali, tylko siedzieli naprzeciw siebie i płakali. Tu warto
dodać, że Ojciec był zawsze 100-procentowym abstynentem. Syn pana Garguli
widząc, co się dzieje, wnet zapakował swojego Ojca do samochodu i odjechał. Po
raz ostatni wojna w życiu Ojca odezwała się, gdy był już na łożu śmierci, a nie
była to śmierć lekka. W pewnym momencie mocno udręczony cierpieniem, zawołał:
Dlaczego ten Niemiec mnie wtedy nie trafił?!!! Niedługo potem zmarł i został
pochowany na czarnieńskim cmentarzu. Po jakimś czasie dołączyła do Niego jego
żona a moja Matka, Helena...
Adam Rejman, rocznik 1948 z Czarnej k. Łańcuta, tekst pisany
w połowie stycznia 2016 r.
P.S. Był czas, kiedy często zastanawiałem się, dlaczego
Ojciec tak dużo i chętnie o tej wojnie opowiadał. Dziś nie mam już raczej
wątpliwości, że to, co przeżywał do końca swoich dni, to była trauma i
coś, co nazywa się syndromem pola bitwy. Udzielając wielu informacji księdzu
Piętowskiemu na temat ruchu oporu w Czarnej, wniósł z pewnością swój wkład w powstanie
czarnieńskiej monografii. Czy był bohaterem? Może i trochę tak było, choć
nigdy na ten temat się nie wypowiedział, ale kiedy opowiadał o swoich
przeżyciach nie ukrywał, jak czasami był biedny, a i łzę uronić potrafił. Bez
wielkiego entuzjazmu odnosił się do powracającego kilkakrotnie problemu
niemieckich odszkodowań za roboty przymusowe i nigdy nie zgodził się
zapisać do ZBOWiD-u, choć był namawiany. Gdy umarł, ksiądz Piętowski miał
powiedzieć : Szkoda... Bo o tak wiele rzeczy chciałem Go jeszcze zapytać...
Dziękuję Pani Mario za zamieszczenie przesłanego zdjęcia na którym widnieje mój Ojciec w niemieckim drelichu w widoczną literką " P " - Pole........ Pozdrawiam ! Adam Rejman
OdpowiedzUsuńMamy Pani Mario mały błąd...I jeśli zależy Pani aby mój komentarz był perfekcyjny, trzeba by literkę " w " , zamienić na " z "..............w niemieckim drelichu z widoczną literką... To mój błąd, ale kto wie czy też nie wina to mojego komputera, który czasem sam zamienia mi litery, nawet już po wydrukowaniu...
OdpowiedzUsuńWow ! Zapomniałem że Pani Maria może zamieścić dwa komentarze pod rząd a nie może w komentarzu zamienić nawet jednej literki... Pozdrawiam Czarnian !
OdpowiedzUsuń