Adam Rejman: Okrutny czas wojny

Adam Rejman 
"Okrutny czas wojny"

W związku z tym, że pani Stanisława Piekło (nawiązanie do historii opowiedzianej na blogu: „Okupowana młodość”) opowiada w swojej relacji o różnych wojennych zdarzeniach, które i mnie są znane oraz, w związku z tym, że wśród osób, które wymienia umieszcza również mojego Ojca, zdecydowałem się zabrać głos, celem złożenia wyjaśnień i uzupełnienia niektórych wątków. W relacji mojej postaram się zamieścić tylko to o czym słyszałem, bo z racji urodzenia w roku 1948 nie mogłem być przecież świadkiem tych wydarzeń. Nie muszę też chyba dodawać, że wspomnienia takie choć mają wartość, mogą być obarczone różnymi błędami.
Zacznę może od tej romantycznej poniekąd historii z udziałem mojego, przebywającego w niemieckiej niewoli Ojca, o której słyszę zresztą po raz pierwszy. Ojciec, który dużo i chętnie opowiadał o wojnie, nigdy o tym nie wspominał. Pamiętam natomiast, że wśród rzeczy które przywiózł po powrocie z Niemiec do  Czarnej, była kenkarta, dwa zdjęcia, widokówka z kościołem w Dirmstein, brulion z zapisanymi ołówkiem niemieckimi słówkami i rysunek młodej dziewczyny. Dziewczyną tą, której portret sporządził jakiś uzdolniony kolega Ojca na podstawie jego wskazówek, była moja Matka, która w ten wojenny czas była dla Ojca tylko osobą znajomą, dziś powiedzielibyśmy, mieszkającą w Czarnej, sympatią. Niestety z tego co pamiętam, przedstawiona na rysunku osoba nic a nic nie była do mojej Matki podobna. Jest prawdopodobne, że rysunek ten tak jak i inne przywiezione przez Ojca z wojny pamiątki, przekazane zostały do czarnieńskiej szkoły podstawowej, do tworzonej tam kiedyś izby pamięci. A z tych dwóch zdjęć jedno było szczególnie ciekawe, bo na nim Ojciec ma przypiętą do ubrania literę P, to znaczy Pole (Polak). Opowiadał też Ojciec, że (kiedy wyjeżdżał z  Niemiec przed końcem wojny, na jego miejsce pojechał na ochotnika jakiś znaleziony przez rodzinę Ukrainiec) rzeczywiście młode Niemki często wyrażały chęć wyjścia za mąż za Polaków i przekazania w ich ręce całych gospodarstw w sytuacji, gdy jasnym stawało się, że wielu młodych Niemców z wojny nie wróci nigdy. I ja zapytałem Ojca, jak to z tym było. Odpowiedział mi, że wśród jego kolegów zdecydowanych na takie rozwiązanie po kończącej się wojnie, chętnych było niewielu a poza tym, jak na gust młodych Polaków "Niemki miały za grube łysty". W tym żartobliwym określeniu, chodziło oczywiście o łydki. 
Teraz kilka słów o tym pożarze stodoły, w trakcie gaszenia której takim bohaterstwem wykazał się Ojciec oraz wielu mieszkańców Zawodzia, czemu nie mógł się nadziwić ów radziecki, przesłuchujący AK-owców, oficer. Rzecz polegała na tym, że w stodole był cały niezgłoszony władzom radzieckim arsenał. I gdyby wszystko to zaczęło wybuchać, na właścicieli stodoły (a Ojciec był jednym z nich) mogłyby spaść bardzo poważne represje, tym bardziej, że oficer ów zamieszkiwał na tym samym podwórku, w stojącym tam domu, na wynajętej kwaterze i był przekonany, że znalazł się wśród bardzo poczciwych, lojalnych i prawdomównych polskich chłopów. 
Podobnie zresztą jak czeski folksdojcz, żandarm Heinrich  Kratzinger, który do przybycia Armii Czerwonej również wybrał sobie pomieszczenie w tym, jednym z okazalszych wówczas w Czarnej budynków, na swoją kwaterę. I z jego pobytem w tym domu związane jest inne niż pożar, ale nie mniej dramatyczne wydarzenie.
Pewnej nocy, do okna zastukał w umówiony sposób podziemny łącznik, który przemieszczał się w trudnym dziś do określenia celu, wiedząc, że tu otrzyma miejsce na nocleg i odpoczynek, ale nie wiedząc, że w międzyczasie zamieszkał tu też uzbrojony, niemiecki żandarm. Łącznik został błyskawicznie rozpoznany i umieszczony w specjalnej skrytce w stodole i wydawało się, że wszystko jest w porządku. Wszyscy domownicy wiedzieli jednak, że obudził się również Kratzinger, ale wyjść ze swojego pokoju się nie odważył. Gdyby wyszedł, musiałby zginąć, co z pewnością spotkało by się z odwetem tak na mieszkańcach domu, jak i  na wyznaczonych przez niemieckie władze, zakładnikach. Na drugi dzień, gdy łącznik udał się już w dalszą drogę, wszyscy wraz z  Kratzingerem udawali, że nic się nie wydarzyło. 
Zbrodniom Kratzingera i innych żandarmów, dość dużo miejsca poświęca ksiądz Piętowski w swojej monografii. Jest wysoce prawdopodobne, że Ojciec był jednym z tych Czarnian, których relacje zostały przez księdza wykorzystane przy pisaniu tej książki. Wśród wielu mordów, których dopuścił się Kratzinger (Ojciec wymawiał jego nazwisko jako  Krecyngier i określał epitetem – gówniarz) było m.in. zastrzelenie małego, ok. 4-letniego żydowskiego chłopca. Chłopca tego albo ktoś podrzucił w okolice wspólnego podwórza, albo został on skądś przez Kratzingera przyprowadzony. Chłopiec był podobno tak śliczny, że nawet zbrodniarzowi coś nie pozwoliło zastrzelić dzieciaka od razu. Dzięki temu ten dzieciak mógł jeszcze przez jakiś czas żyć, biegać i bawić się na podwórku, pod troskliwą opieką osoby, której poznać nie było mi dane, a którą była moja Babka od strony Ojca. Jest pokazana na zdjęciu w blogu pani Barnat, z podpisem Matka profesora Aleksandra  Rejmana, Anna  Rejman z domu Czado, a wiem o niej m.in. to, że umiała czytać i pisać. I to ona właśnie chciała uratować tego chłopca, chrzcząc go imieniem Andrzej. Uważała bowiem, że chłopiec ten w momencie ochrzczenia przestaje być Żydem a w związku z tym nie będzie potrzeby zastrzelenia go i dzięki temu będzie mógł przeżyć. 
Ja znam taką wersję, choć przecież nie jest wykluczone, że tak jak podaje pani  Stanisława  Piekło, mogło chodzić też o zbawienie duszy tego żydowskiego a więc z pewnością nie ochrzczonego dziecka. Akcja ta się nie powiodła. Któregoś dnia  Kratzinger wyprowadził chłopca na pastwisko i zastrzelił. Podobno po tym zdarzeniu oprawca chodził przez kilka dni wściekły i pocieszał napotkanych ludzi, że to się wszystko niedługo skończy. Babka, która mord ten przeżyła szczególnie mocno, załamała się całkowicie i niedługo potem zmarła. I choć podobno bezpośrednią przyczyną jej śmierci był tyfus, którym zaraziła się od tego dziecka, na jej pomniku na cmentarzu w Krzemienicy, synowie umieścili napis, że była ofiarą zbrodni hitlerowskich.
Warto tu dodać, że Andrzejek nie był jedynym Żydem, którego próbowała uratować. To w piwnicy jej domu znalazło schronienie wielu z nich, którym pomagała jak mogła. Niestety, wszystko to skończyło się w momencie, kiedy na kwaterę przybył  Kratzinger, który szybko zlokalizował wszystkich przebywających w piwnicy Żydów. Kratzinger systematycznie opróżniał z nich piwnicę i kierował na stację kolejową w Łańcucie, ze słowami „pojedziecie do Pełkini i tam wam będzie dobrze”. Trudno powiedzieć, czy Kratzinger rzeczywiście prowadzał tych Żydów aż na stację kolejową w Łańcucie, aby tam kupić im bilet, czy też likwidował ich wcześniej, po drodze.
Kierowanie Żydów z piwnicy do Pełkini, to rozwiązanie inne niż planowane przez Niemców początkowo, kiedy to Babka miała być rozstrzelana wraz z nimi na miejscu. Ja myślę, że tu też  Kratzinger miał świadomość, że kiedy zastrzeli synom Matkę, wtedy i on nie przeżyje, bez względu na to, ilu zakładników Niemcy rozstrzelają w odwecie. Warto podkreślić, że ta głęboko religijna kobieta wyznania rzymsko-katolickiego, miała pełną świadomość, że za każdą udzielaną Żydom pomoc, w tym opiekę nad żydowskim dzieckiem, grozi kara śmierci i jest to groźba jak najbardziej realna. Andrzejek nie był jedyną ofiarą hitlerowskiego zbrodniarza Kratzingera, zastrzeloną i zakopaną na pastwisku w Czarnej i okolicy. Wiem, że szczegółową relację na ten temat składał mój Ojciec już po wojnie przed jakąś przybyłą do Czarnej komisją, czemu trochę dziwili się niektórzy sąsiedzi, którzy obawiali się, że „nigdy nie wiadomo przecież, co jeszcze może z tego wyniknąć”. Być może relacja ta jest nawet do odnalezienia w jakichś archiwach i mogła być pomocna w powojennych ekshumacjach.
Ja, z tego o czym dużo i chętnie rozmawiali dorośli, spośród których wielu było świadkami tych wydarzeń, choć przyglądanie się egzekucjom było zabronione, zapamiętałem  następujące. Tu uwaga i ostrzeżenie: Niektóre z nich są wyjątkowo drastyczne.
  1. Zamordowanie dwóch młodych, ok. 20-letnich Żydów, którzy sami zgłosili się na rozstrzelanie.  Kiedy wykopali już własnoręcznie dla siebie dół, okazało się, że zbrodniarzowi skończyła się amunicja.  W związku z tym polecił im tańczyć a sam poszedł uzupełnić magazynek. Kiedy wrócił, zastrzelił obydwu w trakcie tańca nad wykopanym dołem, strzałami w tył głowy. Ludzie, którzy obserwowali tą scenę z ukrycia, dziwili się, że „byli przecież tacy młodzi i silni, że mogli zbrodniarza rozszarpać choćby zębami, a dali się zastrzelić jak przysłowiowe barany...ale oni mieli podobno coś takiego w tej swojej religii”.
  2. Zamordowanie młodej kobiety z dzieckiem na ręku. To ona krzyczała do oprawcy, gdy do niej strzelał, że „moja krew cię zabije !”
  3. Dwie kobiety z dziećmi koło przeprawy promowej. W trakcie tego wydarzenia jedna z matek rzuciła się z pazurami i zębami na zbrodniarza, co mieszkańcy komentowali następująco: „Patrzcie, a jednak się rzuciła... A mówią, że oni zawsze jak te barany, na rzeź”. Kiedy oprawca uporał się już z dorosłymi kobietami, mógł zająć się dziećmi, ale trwało to jakiś czas, bo prawdopodobnie niektóre dzieci rozbiegły się i słychać było, jak  długo wiszczały. Niewykluczone też, że oprawca po zastrzeleniu matek odwlekał przez chwilę egzekucję dzieci z sobie tylko wiadomego powodu. Podobno Kratzinger dość często przesiadywał w okolicy obsługiwanego przez Polaków promu, bo było to miejsce w którym mógł obserwować ruchy ludności i polować na przemieszczających się  Żydów.
  4. Śmierć starego Żyda. Mógł to być ten, który jedną zimę przetrwał na Jęziorach wśród pól w betonowym kanale na wiązce badyli i który czasami niczym jakaś zjawa pukał nocą do okien, domagając się chleba. Prawdopodobnie na rozstrzelanie w końcu zgłosił się sam. A kiedy  Kratzinger wrócił już znad  Glemieńca, ktoś łamiąc zakaz poszedł zobaczyć, jak to tam wygląda. I zastał tego, jak się okazuje źle strzelonego Żyda, który siedział na ziemi  i obejmując rękami swoją skrwawioną głowę, strasznie „jojczoł". Człowiek ten szybko odnalazł  Kratzingera i poinformował go o tym co zastał, mówiąc, że „trza by coś z tym zrobić panie komendancie". Kratzinger się wściekł, zbeształ informatora, że chodzi tam, gdzie nie wolno, po czym udał się nad Glemieniec i dobił tego nieszczęśnika.
Wydaje się bardzo prawdopodobne, że czarnieński zbrodniarz, wraz z innymi żandarmami, mógł brać udział w wymordowaniu dwóch żydowskich rodzin w czarnieńskim lesie. Sprawa ta jest bardziej znana i wspomina o niej również  ksiądz Piętowski.  Mało znany jest natomiast incydent, który miał miejsce już po zabiciu tych niewinnych ludzi. Otóż, kiedy na miejsce zbrodni przybył jakiś chłop, aby z polecenia żandarmów zakopać ciała, zastał wszystkich zabitych odartych już z ubrań, które miały być zapłatą za pochówek. Z tego wniosek, że ktoś musiał dokładnie obserwować z krzaków całą akcję, ale pozostaje pytanie. Znalazł się tam przypadkowo, czy to on wydał Żydów i oczekując na koniec akcji w krzakach, spodziewał się w wysadzonych granatami wraz z ludźmi ziemiankach jakichś większych łupów, ale zadowolił się też ich ubraniami ?
Jaki był stosunek Czarnian do tego, czego byli niejednokrotnie świadkami? Przeważnie było to przerażenie i przekonanie, że „kiedy  Niemcy skończą z  Żydami, wezmą się za nas”. I  mówiła mi moja Matka, wówczas młoda dziewczyna, że sama doświadczała w tym czasie zmiennych nastrojów od „niech już może zabiją nas wszystkich i niech to się już raz na zawsze skończy”, po krzyk rozpaczy „niech biją, niech dręczą, niech robią co chcą, aby tylko dali żyć”. Nigdy nie słyszałem, żeby w  Czarnej ktoś wyłapywał, prześladował i wyzyskiwał ukrywających się Żydów, ale przypadki takie sporadycznie podobno zdarzały się czasami gdzieś w okolicy. Czarnianie mieli na ogół do takich ludzi stosunek jak do przestępców, którzy zdarzają się w każdej społeczności i którzy zawsze mogą zagrozić komuś słabszemu, czy znajdującemu się w sytuacji bez wyjścia i niekoniecznie musi to być skazany na śmierć,  Żyd. 
Człowiekiem, na określenie którego słowo przestępca albo zbrodniarz wydaje się być nazbyt łagodne, mógł być ten, który przygarnął sobie młodą Żydówkę, którą przetrzymywał w dzień w starej, wypróchniałej wierzbie, a na noc zabierał do swojej chałupy. Kiedy zaszła w ciążę, miał ją podobno zabić szpadlem i zakopać za swoją stodołą. Historia ta miała rzekomo mieć miejsce w jednej z podczarnieńskich wsi. Jest możliwe też, że wydarzenie takie nigdy nie miało miejsca i powstało tylko w czyjejś chorej wyobraźni. 
Ponieważ do napisania niniejszego tekstu w dużym stopniu skłoniło mnie to, co napisała pani  Stanisława  Piekło, mam też coś specjalnie dla niej. Bo ja pamiętam ten dom w którym mieszkała w dzieciństwie, a który stał obok zabudowań rodziny  Haładyjów nad Wisłokiem. I to właśnie dokądś tam, udał się w czasie wojny mój Ojciec z workiem pszenicy, aby zemleć ją w ukrywanych tam żarnach. Można wyobrazić sobie jego przerażenie, kiedy w trakcie pracy otworzyły się drzwi i stanął w nich Kratzinger. A towarzyszyła mu jego siostra, która przyjechała do braciszka w odwiedziny i razem udali się na spacer nad Wisłok. Oboje zdumieni tym co zastali, kazali mleć i długo śmiali się, jaki to w Polsce jest prymityw.  Na koniec kazali żarna potłuc, a o tym, że za takie złamanie obowiązujących okupacyjnych przepisów groziła surowa kara wraz z wysłaniem do  Oświęcimia włącznie wspominać nie musieli, bo to było powszechnie wiadomo. 

Adam Rejman rocznik 1948, syn Andrzeja i  Heleny z d. Wilkoń, relacja napisana w marcu 2013 r.

3 komentarze:

  1. Jest powinnością chrześcijanina dać świadectwo prawdzie... I choć od napisania powyższego tekstu upłynęło już trochę czasu, dopiero teraz przyszła mi na myśl refleksja, że ja, choć urodzony po wojnie, takie świadectwo dać mogę... Świadectwo na temat hitlerowskiego bestialstwa, które nie ominęło również Czarnej... Był taki czas i była droga, którą przechodziłem 2 razy dziennie... To droga przez pastwisko, od obsadzonej kasztanami kapliczki do domu albo krócej, do małego mostku na Glemieńcu... Drogę tą pokonywałem codziennie w drodze do szkoły w Krzemienicy i z powrotem, albo na przystanek kolejowy w Krzemienicy i z powrotem, gdy jako uczeń I LO dojeżdżałem do Rzeszowa pociągiem... Któregoś dnia choć daty nie pamiętam, obok mostku, kilkadziesiąt kroków w dół strumienia, na jego brzegu choć już na pastwisku, napotkałem jakichś dziwnych ludzi wykonujących jakąś dziwną czynność...Gdy podszedłem bliżej szybko zorientowałem się że kopią w ziemi... A na brzegu wykopu poustawiali małe trumienki... Tylko po co im te trumienki, skoro to co wyciągają z dołu, to jakby uwalane w rudej glinie gałęzie albo jakieś korzenie... Z pewnym zdumieniem i przerażeniem stwierdziłem że to kości... Ludzkie kości... Po chwili zaczęli wydobywać też czaszki, wśród których była również mała, wyrażnie dziecięca... Panowała cisza i w tej ciszy jeden z kopiących podniósł tą małą czaszkę i bez słowa pokazał mi jak wygląda z tyłu... A tam, ten otwór o średnicy mniej więcej ołówka, który tłumaczył wszystko... Zapamiętałem też, że jeden z kopiących wydobył z niezbyt głębokiego dołu fragment dziecięcego bucika... Od miejsca tego do swojego domu nie miałem już daleko... Wnet tam dotarłem a przebywającą w domu Matkę od razu spytałem, czy wie co się tam na pastwisku dzieje... Wiem - odpowiedziała... Wykopują Żydów i będą ich gdzieś przenosić... I bardzo dobrze - dodała... Bo jak to tak, żeby ludzie leżeli w miejscu po którym chodzą krowy ?... Pojawiają się czasem tacy ludzie, niektórzy tytułują siebie nawet naukowcami i głoszą, że Zagłady nie było... Mnie nie przekonają... Bo ja choć urodzony po wojnie Zagładę widziałem z takiej odległości, że gdybym chciał, mógłbym jej nawet dotknąć... Adam Rejman

    OdpowiedzUsuń
  2. P.S. Doprecyzuję może dokładniej miejsce tej tragedii i póżniejszej ekshumacji... Np. dla kogoś, kto może będzie chciał tam kiedyś pójść i oddać hołd pomordowanym... A więc od mostku, 20 może 30 kroków w dół strumienia, na jego prawym brzegu choć już na pastwisku... A.R.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kilka dni temu miałem okazję zapoznać się z listem który tuż po wojnie pisała jedna z moich stryjenek do pana Bartoszewskiego...Z listu tego dowiedzieć się można o nowych szczegółach związanych ze śmiercią żydowskiego chłopca i nie tylko...Kratzinger miał zdecydować się zastrzelić chłopca wraz z Żydami których przyprowadził do miejsca swego zakwaterowania...Było to dwóch mężczyzn i kobieta z dzieckiem... Kiedy po dłuższych poszukiwaniach znalazł w końcu chłopca śpiącego w stodole, kazał go wziąć jednemu z mężczyzn na ręce i udać się na pastwisko wraz z pozostałymi... Wszystkich zastrzelił niedaleko ogrodzenia posesji, na pastwisku...Z tego listu dowiedzieć się też można o pewnym Żydzie którego przyprowadził Kratzinger / w liście nazwisko zbrodniarza pisane jest jako Kreisinger / i który wysługiwał się żandarmom reperując im ubrania i czyszcząc rowery w nadziei że w ten sposób się uratuje... Ostatecznie jednak człowiek ten , wyposażony przez Annę Rejman w ubranie i buty, uciekł... Wojny prawdopodobnie jednak nie przeżył... A.R.

    OdpowiedzUsuń