Adam
Rejman
"Nigdy więcej wojny"
Muszę
przyznać, że był taki czas, kiedy bardzo brakowało mi jakichkolwiek pisanych
informacji o przebiegu wojny w Czarnej, o czym przecież tyle nasłuchałem
się w dzieciństwie. W związku z tym wielokrotnie przymierzałem się do spisania
z pamięci choćby części tego, o czym tak chętnie opowiadali dorośli. Nie
wiedziałem, że był ktoś, kto przez wiele lat ciężko nad tym zagadnieniem
pracował i spotykając się z czarnieńskimi seniorami, najważniejsze sprawy
spisywał. Człowiekiem tym był ksiądz Piętowski, który tematowi wojny, w
tym również tematowi wojny w Czarnej, poświęcił dużą część swojej
monografii.
O
wielu opisywanych przez księdza wydarzeniach, słyszałem. Również niektóre
sprawy związane z wojną i okresem powojennym, które opisali w międzyczasie inni
kronikarze, są mi po części znane. Jest jeszcze jednak kilka takich, o których
nikt nie wspomina, a które jak sądzę, warte są utrwalenia. A tak o nich
opowiadano i tak je zapamiętałem: Niemcy gdy wkraczali, to "walili
dzień i noc ". Tu od razu wyjaśniam, że "walili" nie
oznacza, że strzelali, tylko przemieszczali się na wschód. I byli
bardzo butni, co objawiało się m.in. tym, że śpiewali piosenkę o następującym
refrenie: "Zabierzemy Polskę jak różowy kwiat... Zabierzemy Rosję... Potem cały świat". Wygląda więc na to, że śpiewali po polsku
o czym mogą świadczyć choćby rymy i chodziło im prawdopodobnie o efekt
psychologiczny. Nie ma jednak pewności, czy wszyscy rozumieli, co
śpiewają. Przeważnie uśmiechnięci. Oni, młodzi mieszkańcy Hamburga, Drezna
i Wrocławia, a więc miast, w których jeździły już tramwaje, wkraczali oto
do kraju, w którym były małe drewniane domy kryte słomą. W których zamiast
podłogi było klepisko, wodę ze studni czerpano żurawiem, ludzie chodzili boso,
wieczorne ciemności rozświetlano lampą naftową, a niektórzy starsi mieszkańcy
pamiętać mogli jeszcze łuczywo.
Wśród tych
nielicznych Niemców, którzy wycofywali się po przegranej wojnie, trafiali się
też tacy, którzy płakali i często mocno pokaleczeni, skarżyli się że
Hitler ich oszukał, bo zwycięska dla nich wojna miała trwać tylko 2
tygodnie. Na razie jednak jechali, jak na safari i po przygodę. Karmieni
przez wiele lat propagandą o rasach wyższych i niższych, prawdopodobnie nie
domyślali się nawet, że w tych śmiesznych drewnianych chatach, mieszkają ludzie
tacy jak inni, którzy pracują, modlą się, kochają, a niektórzy nawet piszą
wiersze i teatralne sztuki.
Rozpoczęła
się okupacja, a wraz z nią istny potop różnych zarządzeń. Sytuację na tym
polu trafnie określało powtarzane z ust do ust powiedzenie jakiegoś Czarnianina
/niewykluczone, że był nim legendarny Markiel/, które brzmiało "Splunij dalej - kara śmierci". Przednówek i głód, to były pojęcia
nie obce w wielu domach przed wojną. Opowiadał Ojciec, że jako
dzieci, w niektóre lata chodzili zrywać wodniste jeszcze kłosy jęczmienia,
aby Matka mogła upiec z nich jakieś placki. Trzeba się było z tym
jednak ukrywać, bo na wsi taka bieda, to był powód do wstydu. Opowiadała
Matka, że bywało tak, że ludzie przypominali sobie o schowanym gdzieś na czarną
godzinę na strychu chlebie i jedli go, "aż im się z gęby kurzyło". A
kurzyła się pleśń, którą taki chleb, zdążył porosnąć. Niemieckie
zarządzenia i nakładane kontyngenty, sytuację tą jeszcze pogłębiały.
W tym
miejscu warto zwrócić uwagę na to, że w tych warunkach nie tylko udzielenie
schronienia komuś tropionemu przez żandarmerię było czynem bohaterskim. Było
nim również podzielenie się przysłowiową kromką chleba. Rozpoczęło się
wyłapywanie i rozstrzeliwanie tych nielicznych Żydów, którzy usiłowali
przetrwać wśród pól i lasów, oraz w udzielanych im sporadycznie schronieniach w
obrębie gospodarstw. Zlikwidowanie jednego z aktywniejszych katów
nazwiskiem Kratzinger nie wchodziło w rachubę, choć było dziecinnie
proste. Czarnieńskie podziemie nie podjęło takiej decyzji z obawy o los
wyznaczonych zakładników, którym w razie zabicia żandarma, groziła śmierć.
Wśród Czarnian bezsilnie patrzących na los Żydów, panowało powszechne
przekonanie, że kiedy Niemcy wykończą Żydów, to samo będą chcieli zrobić
z Polakami. Krążyły pogłoski, że nieliczne rodzące się w czasie
wojny dzieci, mają być sterylizowane. W związku z tym
Czarnianie, tak jak większość Polaków w tym okresie, zbroili się i
organizowali. Ojciec, który przed końcem wojny wrócił z niemieckiej niewoli,
bardzo szybko wstąpił do jednej z działających w podziemiu organizacji, po
napomnieniu przez starszego brata: "Musisz się gdzieś zapisać, bo tu każdy
gdzieś należy". Z tym "każdy" nie do końca to była prawda,
a domy tych, którzy nie chcieli się nigdzie zapisać, były dyskretnie
obserwowane. Czarnian dwukrotnie ostrzegano przed możliwą pacyfikacją wsi.
Informował o tym z Łańcuta współpracujący z podziemiem granatowy
policjant. Człowiek ten był mocno torturowany po tym, jak w sienniku łóżka
na którym spał na posterunku, znaleziono konspiracyjną prasę. Dręczony, do
końca twierdził, że bibułę musiał tam zostawić jego poprzednik. W
końcu dano temu wiarę i pozwolono pracować w policji nadal, dzięki czemu
podziemie znów miało tam swojego informatora. Każdorazowo po zawiadomieniu
o mającej nastąpić pacyfikacji, Czarnianie wyprowadzali kobiety i dzieci w
pola, a sami oczekiwali w gotowości walki do końca i stan taki mógł trwać nawet
kilka dni i nocy. Do pacyfikacji jednak na szczęście nie doszło.
Czarnieńscy
partyzanci poczynali sobie dość śmiało, bo bywało i tak, że na jednym skraju
pastwiska stały patrole, a na drugim ćwiczono się w formowaniu okopów. Do Czarnej
docierała konspiracyjna prasa, choć za jej kolportaż również groziła kara
śmierci. O taką sytuację otarł się mój Ojciec, kiedy otrzymał
polecenie dostarczenia podziemnej bibuły na Wolę. Na rowerze, z pistoletem
w kieszeni i bibułą w koszyku zakrytą flancami pomidorów, został zatrzymany na
skraju wsi, przez uzbrojonych żandarmów. Na pytanie dokąd jedzie,
odpowiedział, że na targ do Łańcuta. Żandarmi koszyka z flancami nie
przeszukali i skończyło się na strachu.
Ale
oto coraz więcej oznak wskazywało, że Niemcy wojnę przegrali i że będą się
wycofywać, a Ruscy są już blisko. Obserwując, jak mało Niemców
ucieka, zadawano sobie powszechnie pytanie, gdzie podziała się reszta. W
domu mojej Matki pod Borem, na kilka dni zamieszkał młody, ok. 16-letni
żołnierz bez karabinu, który swoje rzeczy niósł w worku, szedł pieszo od Kijowa,
był 7-krotnie ranny i nie wierzył, że dotrze do domu. Na kwaterze otrzymał
od swojej siostry z Niemiec paczkę żywnościową. To on powiedział,
że Hitler ich oszukał, obiecując szybkie zwycięstwo. Dużo się
modlił, a ponieważ moja Matka starała się w czasie wojny uczyć niemieckiego,
bywało, że modlili się razem, słowami: "Unser Vater, Du bist
im Himmel", itd. / "Ojcze Nasz, któryś jest w Niebie"/.
I oto już nad Czarną przelatywać
zaczęły pociski wystrzeliwane z Borka, z okolic kościoła
Marii Magdaleny. Przelatujące pociski nie były widoczne, wydawały
dżwięk podobny do przelatującego odrzutowca i wybuchały przeważnie w lesie.
Strzelała radziecka artyleria, a kręcący się jeszcze po wsi Niemcy ostrzegali
mieszkańców, że Ruscy mogą zechcieć podpalić wieś i radzili, aby przygotowywać
schrony. I mieszkańcy takie schrony w swoich obejściach kopali. Niektórzy Niemcy
przed wyjazdem pocieszali się, że świat będzie im kiedyś pamiętał, że oni jako
pierwsi podjęli walkę z komunizmem.
To w tym
mniej więcej czasie dowódcy oddziałów partyzanckich z okolic Łańcuta o czym
wiedziano również w Czarnej, toczyli debaty, czy zaatakować
niemieckie podwody, które odpoczywały w jednej z podłańcuckich wsi. Niemcy
byli bardzo wyczerpani i słabo uzbrojeni, ale posiadali pewną ilość wozów i
koni i można ich było łatwo pokonać. Ostatecznie jednak z obawy, że jakiś
wycofujący się i dobrze uzbrojony niemiecki oddział może w odwecie dokonać
masakry, od ataku odstąpiono.
Wisłok przez
krótki czas stał się linią frontu i wtedy miało miejsce wydarzenie, które dla
pewnego młodego Czarnianina o mało nie zakończyło się tragicznie. Młodzieniec
ten przeszedł rzekę od strony radzieckiej na niemiecką. Tu warto wspomnieć, że
takie pokonywanie Wisłoka z pominięciem promu w drodze do lasu, do kościoła czy
do swoich pól a nawet przeprowadzanie bydła, było wśród Czarnian na porządku
dziennym. Człowiek ten po schwytaniu, został oskarżony o szpiegostwo i miał
zostać rozstrzelany. Przed śmiercią uchroniła go jakaś znająca język
niemiecki kobieta, której udało się przekonać Niemców, że ten
nieszczęśnik to co zrobił, zrobił tylko przez głupotę. Wreszcie
Niemcy opuścili Czarnę i nastał krótki okres "bezkrólewia",
gdy Niemców już nie było, a Rosjan jeszcze nie było. To wtedy, w
ciągu jednej lub kilku nocy, bez śladu zniknęły wszystkie dęby wyrżnięte przez
okolicznych mieszkańców w kompleksie leśnym zwanym bażantarnią, za
Glenikami i pozostały tam same krzaki. Również w tym okresie z Dąbrówek, z
niewysadzonych w powietrze magazynów amunicji, granaty i inną broń, znoszono do
wsi, koszami.
Nie
wszystkim Niemcom ucieczka się powiodła. W Medyni, na poboczu drogi,
utknął niemiecki czołg z załogą. Załoga ta nie kontaktowała się z
miejscową ludnością i liczyła prawdopodobnie na dostawę paliwa. Ktoś
zawiadomił jednak o tym kręcących się już w okolicy Rosjan i ci
podtoczyli po cichu działo, z którego czołg został rozbity. Jeden z
mieszkańców, który udał się w to miejsce po pewnym czasie, zastał przewrócony
czołg, a obok niego zwłoki grubego Niemca. Czołg ten tkwił tam jeszcze kilka
lat po wojnie.
Ale oto
do Czarnej wkraczali już zwycięzcy i wyzwoliciele. Jako pierwszy
pojawił się oficer na koniu, który z uśmiechem i wysoko uniesioną ręką,
pozdrawiał wszystkich. Odwracała się karta historii. Wychodzący z domów
mieszkańcy przyjmowali wkraczających Rosjan życzliwie. Wkrótce pojawiły
sie ich całe chmary. Jedni bardziej zorganizowani, inni mniej,
przemieszczali się drogą, wzdłuż drogi, lub szli na przełaj przez pola.
Zapamiętano, że nawet psy ciągnęły karabiny maszynowe na kółkach a niektórzy
żołnierze mieli karabiny na sznurkach. Na pytanie dokąd zdążają,
odpowiadali - "Na Berlin!" A na pytanie, co to znaczy, że na
samochodach i prawie wszystkim co mają pisze "USA", odpowiadali
- "Ubijom Sukinsyna Adolfa". I śmiali się. Niektórzy
poważniejsi, wyrażali obawę, że kiedy już pokonają Niemców, wtedy
Amerykanie mogą zechcieć odebrać im te zabawki i nie wykluczone, że wybuchnie
kolejna wojna. I znów żartowali i opowiadali, że u nich są takie
maszyny, które za jednym zamachem koszą zboże, młócą, mielą, a z tyłu bułki się
sypią, w co Czarnianie oczywiście powątpiewali. Czerwonoarmiści zalegli w
czarnieńskich lasach i szykowali się tu na dłuższy pobyt. Wskazywały na to
obszerne i solidnie budowane ziemianki, których ślady znaleźć można do
dziś.
Nie obeszło
się jednak bez pewnych problemów, o czym może świadczyć wydarzenie, w którym
uczestniczył mój Ojciec, moja Matka, ich nowonarodzony syn a mój
starszy brat, i dziadek. W czasie kiedy mieszkali jeszcze Pod Borem,
którejś nocy do ich domu wdarł się pijany Sowiet z pepeszą i rozpoczął
wywalać rzeczy z szafy w celu rabunkowym. Ojciec z Matką i bratem skryli się w
piwnicy, a w mieszkaniu pozostał tylko rabuś i dziadek. Po chwili na górze
rozległa się seria z pepeszy i usłyszano łoskot upadającego ciała. Matka w
piwnicy miała krzyknąć: "Jezus, Maria! Dziadka zabił!". W końcu
Ojciec zdecydował się wyjrzeć z piwnicy, aby zobaczyć co się stało, i patrzy, a
tu dziadek stoi, w ręku trzyma pepeszę, a Ruski leży. A było tak: kiedy Ruski
skierował pepeszę w stronę dziadka, dziadek w ostatniej chwili podbił lufę i
cała seria poszła w sufit. Później wyrwał pepeszę z rąk napastnika i
obalił go na ziemię. Po chwili zjawili się jacyś oficerowie, którzy
rabusia wyprowadzili i nie jest pewne, czy ten, będący w wojennym stresie,
łamiący wojskową dyscyplinę żołnierz, dotarł żywy do swoich.
Nie zawsze
spotkania ze zwycięzcami miały tak dramatyczny przebieg. W Czarnej znany
jest przecież ten przypadek, kiedy to serdecznie przyjęty na nocleg i
ugoszczony nawet ciastem domowego wypieku, młody radziecki oficer obiecał, że o
ile przeżyje wojnę, to wróci, aby raz jeszcze podziękować za serdeczne
przyjęcie ludziom, których w tej wsi spotkał i słowa dotrzymał. Przyjechał po
latach, ale już nie jako jakiś tam oficer, ale jako generał i nie po to, aby
ożenić się z młodą gospodynią, jak obiecał, ale zwyczajnie i po ludzku, w
odwiedziny.
Rosjanie
dość często pojawiali się we wsi w poszukiwaniu alkoholu. Gdy nie było
bimbru, zadowalali się winem domowej roboty. Bywało, że próbowali wymuszać
strasząc: "Dla Giermańca miałeś, a dla mnie nie masz?" Najczęściej
jednak proponowali handel wymienny, ale tu trzeba było zachować ostrożność, bo
np. potrafili sprzedać za wódkę konia, a na drugi dzień odebrać go, jako
własność Armii Czerwonej. W ten sposób moi Ojcowie nabyli od
nich za 6 butelek wina domowej roboty pokaźnych rozmiarów miedziany kocioł,
który na wszelki wypadek natychmiast zakopali w ogrodzie. Po wojnie kocioł ten
używany był do smażenia marmolady z opadłych jabłek i korzystało z niego wielu
mieszkańców Zawodzia.
Wojsko
zamieszkujące ziemianki, w krótkim czasie opuściło tak starannie przygotowywane
leża. Opowiadała Matka, że jeszcze wieczorem jakiś Sowiet przyszedł do
ich domu i prosił o kawałek szyby, aby zrobić sobie w ziemiance okienko, a na
drugi dzień już ich nie było. Czarnianie powstałą sytuację szybko
wykorzystali i zagospodarowali wszystko, co w ziemiankach pozostało, w tym
zwłaszcza całe drewno użyte do budowy stropów i wzmocnienia ścian. W Czarnej
pozostali tylko radzieccy funkcjonariusze, którzy przystąpili do działań
mających na celu utworzenie nowej władzy. Urzędem który postanowili obsadzić w
pierwszej kolejności, był urząd sołtysa. Podobno odbyło się to tak:
Człowieka, którego wg. jakichś tam kryteriów wytypowali na to stanowisko,
informowali krótko: " Budiesz sołtysom "... Kiedy ten bronił
się przed objęciem nowej funkcji słowami "ja nie mogę, bo ja ni czytaty,
ni pisaty", odpowiadali..." Nie szkodzi... Budiesz sołtysom
". Kto został pierwszym sołtysem w Czarnej po wojnie - nie
wiem.
Jeśli ktoś
jednak uważa, że wraz z zakończeniem wojny nastąpiła w Czarnej sielanka,
ten bardzo się myli. Bo oto wśród wielu rzeczy, które zaczęły dziać się w
związku z nową sytuacją, spełniało się też znane przekleństwo "obyś żył w
ciekawych czasach". Przez pewien, na szczęście krótki choć niewątpliwie
bardzo ciekawy czas, dochodziło w Czarnej do gróźb i porachunków, a nawet
zabójstw. I o takim przypadku wspomina w swej relacji pan Borcz z
Łańcuta, choć nie podaje że wydarzenie to miało miejsce w Czarnej. Chodzi
o zastrzelenie jednego z promowych przewoźników, przez czarnieńskie
podziemie. Ja na sprawę tą natknąłem się będąc kiedyś w muzeum w Rzeszowie,
na wystawie poświęconej historii ruchu robotniczego. I tam moją uwagę
zwrócił plakat, na którym zamordowany "przez bandyckie podziemie"
Czarnianin, określony został jako bohater, który poległ w słusznej,
proletariackiej sprawie.
Zdarzenie to
spowodowało, że próbowałem na ten temat dowiedzieć się czegoś więcej. I
choć bez trudu mogłem znaleźć tych, którzy gotowi byli opowiadać o tym
wydarzeniu i niektórych innych, mało budujących sprawach, to najciekawszą chyba
rzecz powiedział mi mój Ojciec. Powiedział, że Czarnianie dość szybko
zrozumieli, że należy natychmiast zaprzestać wzajemnych porachunków, bo zabicie
kogoś rodzi odwet, a ten z kolei powoduje kolejną zemstę i w ten sposób nakręca
się spirala przemocy. Nie wiem, czy doszło do jakichś rozmów w tej sprawie
między zainteresowanymi czy też wszystko odbyło się spontanicznie, ale fakt
pozostaje faktem, że wzajemne porachunki ustały. Ludzie chcieli cieszyć
się życiem, ludzie chcieli zapomnieć, a tych, którzy popełnili czyny niegodne
lub byli tylko o nie podejrzani, zdecydowano pozostawić osądowi Bożemu i był to
rodzaj testamentu tamtego pokolenia. Dlatego moim zdaniem każdy, kto
kiedykolwiek chciał będzie w sposób profesjonalny i wyczerpujący raz jeszcze
napisać czarnieńską historię, powinien tę wolę uszanować.
Ostatnia,
związana z tamtym okresem walka w Czarnej, rozegrała się na moich oczach
wiele lat po wojnie, na zabawie tanecznej przy Ośrodku Zdrowia na Zawodziu,
a walczyło dwóch staruszków. Walczący początkowo na pięści seniorzy szybko
opadli z sił i później, leżąc już na trawie, tylko się kopali. Kiedy po
powrocie do domu opowiedziałem o zajściu Matce, ta oświadczyła, że domyśla się
kto z kim walczył, ale nawet ja nie chciałem już rozwijać tego tematu. Wolałem
szybko wskoczyć na motor i pognać tam, gdzie koledzy grali w piłkę.
Jest jeszcze
cały szereg innych wydarzeń, które miały miejsce w Czarnej lub okolicy,
które mocno przeżywano i o których dużo i długo po wojnie opowiadano. I
ja dobrze pamiętam ten dzień, kiedy Matka wbiegła do domu i już od progu
podniesionym głosem informowała Ojca, że "złapali Kokota".
I te późniejsze plotki, w których usiłowano dociec, jak to się stało, że
ten zbrodniarz uniknął kary śmierci.. Bo to on był tym, który tropił
m.in. ukrywającą się w bażantarni młodą Żydówkę, którą znała moja Matka z
czasu, gdy przez krótki okres uczęszczała do szkoły w Łańcucie.
Dziewczyna ta z racji swej nieprzeciętnej urody, nazywana była przez
niektórych, Miss Łańcuta. A według świadka, który mi o tym
opowiadał, jej ostatnia droga wyglądała następująco: Kokot, który dopadł
ją po krótkim pościgu wśród jakichś opłotków, gnał ją nago, na żydowski
cmentarz. A ona co kilka kroków odwracała się, padała mu do nóg i całowała
jego buty, prosząc o darowanie życia.
Moi, wracający
furmanką z targu w Łańcucie Rodzice byli też świadkami, jak od strony stacji
kolejowej w stronę centrum miasta i najprawdopodobniej cmentarza, wlokła się
żydowska rodzina. Ci, przez nikogo nie pilnowani, idący na rozstrzelanie
dorośli wraz z dziećmi, wyglądali na bardzo osłabionych i chorych. Rodzice moi,
przejeżdżając kiedyś obok wspomnianej stacji, usłyszeli krzyki. Okazało sie, że
w jednym z wagonów, transportowani Żydzi wyłamali deski i jeden z nich
wyskoczył w biegu na tory. Ten krzyczący ranny człowiek, leżał tam jakiś
czas. A potem, jak opowiadała Matka, "te strzały i cisza".
Zdumiewało
mnie nieraz, jak wtedy, kiedy nie było radia i telewizji, szybko rozchodziły
się informacje. Bo przecież i w Czarnej wiedziano niemal
natychmiast, że jeden z rozstrzeliwanych na przedmieściach Łańcuta więźniów,
młody chłopiec, wołał przed śmiercią - Mamo! Nadmierne gadulstwo i plotkarstwo,
to były rzeczy mocno potępiane przez wszystkie podziemne organizacje. Ale i tak
przecież szeroko komentowane były takie akcje, jak choćby spalenie pociągu z
amunicją miedzy Krzemienicą a Strażowem, zasadzka na Niemców w
czarnieńskim lesie, w trakcie której zginął również Polak, leśniczy, czy akcja
przecięcia przewodów elektrycznych i udaremnienia wysadzenia składów amunicji
na Dąbrówkach. Jak przez mgłę przypominam sobie też opowieści o
jakiejś nocnej akcji na posterunek, w trakcie której żandarmi wyskakiwali przez
okna w kalesonach, choć nie mam pewności czy miało to miejsce w
Czarnej. Podobnie z uwięzionym partyzantem, któremu podziemie dostarczyło
truciznę, gdy przekazał informację, że dłużej nie wytrzyma tortur i zacznie
sypać. Pewnie nie da się ustalić już dziś też, kim naprawdę byli mówiący
po rosyjsku dwaj mężczyźni, którzy przeprawiali się promem i podając za
uciekinierów z obozu, szukali kontaktu z podziemiem, jak i tożsamości tych,
których ciała przyniosła do Czarnej woda. Sprawą mocno bulwersującą
ówczesnych Czarnian i uznawaną za szczyt głupoty, było też zdarzenie,
kiedy to chłopaki, którzy na "muzyce" pokłócili się o dziewczyny,
poszli z zemsty na posterunek, aby poinformować, że ten i ten jest "leśny".
I jeżeli znów wydarzenie takie miało miejsce, to byłby to niewątpliwy
sukces Niemców, którzy przecież z zadowoleniem przyjęli by fakt, gdyby Polacy
zaczęli walczyć między sobą.
Dziś, kiedy
rozmyślam nad czasem, w którym przyszło mi żyć, mam świadomość, że skarb, jakim
jest życie w pokoju, zawdzięczam w dużej mierze tym, którzy w tamtych ciężkich
czasach dokonywać musieli trudnych wyborów, a żołnierską i partyzancką przysięgę
składali samemu Bogu Wszechmogącemu. I choć od czasu, kiedy pisałem pracę
maturalną wiele wody upłynęło w Wisłoku, moje wspomnienie o wojnie
w Czarnej oparte na relacjach świadków, zakończę tak, jak zakończyłem
wtedy analizę postaw bohaterów pewnej książki. Było to zdanie o tym, że
wojna, czyniąc z niektórych przestępców i zbrodniarzy, a z niektórych
bohaterów, nie jest tak naprawdę nikomu potrzebna. Kwintesencją takiej
postawy jest zawsze aktualny zwrot, który znało również każde urodzone po
wojnie dziecko, a brzmi on: Nigdy więcej wojny!
Adam Rejman, Czarnianin z
Zawodzia...rocznik 1948...
Wszystkich miłośników historii ziemi łańcuckiej pragnę poinformować, że stało się coś, co wydawało się już niemożliwe i coś, co na na zawsze miały przykryć mroki niepamięci... Bo oto po 70 latach ujawnione zostało nazwisko partyzanta-bohatera, który spalił niemiecki pociąg z amunicją w wąwozie między Krzemienicą a Strażowem i który w obawie o swoje życie musiał po wojnie pozostać anonimowy i musiał zniknąć A jak się nazywał, dowiedzieć się można z materiału wspomnieniowego zamieszczonego 11 stycznia 2014 roku w portalu regopedia.pl PODKARPACKIE - " Obwód AK Łańcut " , autorstwa Pana Andrzeja Borcza... Bohater ten, to żołnierz AK PIOTR BYTNAR ps. " BABINICZ.".....
OdpowiedzUsuńWidzisz kolego według naocznych świadków z którymi rozmawiałem kilkanaście lat temu o wysadzeniu pociągu pod Krzemienicą to właśnie wersja o udziale Jana Welca ps. Herkules i osłaniającego go Onufrego Rzeszutko ps. Spokojny jest autentyczna.
Usuń@Anonimowy 29 lipca 2017 11 : 35... Dziękuję za wpis i myślę że warto byś w tej sprawie skontaktował się z p. Andrzejem Borczem który wszystkie te wojenne historie z okolic Łańcuta zbiera , porządkuje i publikuje... Pozdrawiam...
UsuńOkazuje się, że ciągle jeszcze znależć można ciekawe informacje o czasach wojny i to nie w jakichś archiwach albo za pomocą łopaty archeologicznej, ale w internecie... Ja przypadkiem natrafiłem na informację / Gazeta Łańcucka SIERPIEŃ - WRZESIEŃ 2014 Nr 7,8 / 229,230 " Obwód SZP - ZWZ - AK Łańcut w latach 1939 - 1945 " autor Andrzej Borcz / o tym, że w czasie wojny miało miejsce takie wydarzenie jak opanowanie Urzędu Gminy Zbiorowej i poczty w Czarnej i dokonanie tam sabotażu. Wydaje się więc, że jest to potwierdzenie tej historii o której mi opowiadano, z czego zapamiętałem tych wyskakujących oknami nocą w kalesonach funkcjonariuszy, którzy w ten sposób ratowali swoje życie... Niestety, w publikacji brak informacji czy przedstawioną akcję przeprowadzili czarnieńscy partyzanci, czy była to jakaś grupa z innej miejscowości, co często tak było praktykowane... W tejże publikacji przedstawione są dwie wersje wydarzeń związanych ze spaleniem niemieckiego pociągu amunicyjnego między Krzemienicą a Strażowem. .. Jedna, o czym już wspominałem, czyn ten przypisuje żołnierzowi AK Piotrowi Bytnarowi ps. " Babinicz " , który jako nastawniczy na stacji kolejowej w Łańcucie, umieścił materiał zapalający na tejże właśnie stacji. .. I wersja druga która podaje że eksplozję tego pociągu wykonali w dniu 26.07.1944 przez założenie miny w Krzemienicy , żołnierze AK, Jan Welc ps. " Herkules " oraz Onufry Rzeszutko ps. " Spokojny ". Wynika z tego, że wszystko wyglądało prawdopodobnie inaczej, niż to, co słyszałem w opowiadaniach, według których czynu tego dokonał w tamtym wąwozie nieznany z nazwiska jeden człowiek, rzucając w przejeżdżający pociąg butelkę z benzyną... Ale tego jak było naprawdę pewnie nie dowiemy się nigdy. .. Zachęcam wszystkich interesujących się historią do odnalezienia wspomnianej na początku publikacji i zapoznania się z nią, bo jest tam opisanych wiele innych jeszcze historii, które są wiarygodne, bo oparte na dokumentach i z pewnością relacjach uczestników tamtych wydarzeń.
OdpowiedzUsuńAndrzej Borcz, Obwód Łańcut SZP-ZWZ-AK w latach 1939–1945, Kraków-Warszawa 2020, 528 s., ISBN: 978-83-8098-736-4
OdpowiedzUsuńhttps://ipn.gov.pl/pl/publikacje/ksiazki/85095,Obwod-Lancut-SZP-ZWZ-AK-w-latach-19391945.html
Ciekawa sprawa.Onufry Rzeszutko to brat mojej babci.Nie wiedziałem że należał do AK.
OdpowiedzUsuń